Lily Allen
Sheezus
[Parlophone; 2 maja 2014]
Najzabawniejsza w ostatniej płycie Beyoncé jest jej mimikryczna natura. Gdy Bee dostaje kawałki od młodych wilczków, zmieniających grę w ostatnich latach, np. Drake’a czy Oceana, to brzmią one jak typowe autorskie kawałki tychże, tylko z jej wokalem. Owszem, jest piękna, gdy siedzi i mówi „osobowość odbita”, ale oddając w nasze ręce tę (znakomitą!) summę ostatnich piętnastu lat w muzyce urban, nie za wiele prezentuje tam siebie samej. Słychać (i widać), iż w końcu wyluzowała, bo ma już pewność, że się opłaciło i w końcu, dzięki wieloletniej determinacji, zgarnęła to berło (może sobie więc pozwolić na tak odważny ruch, jak wypuszczenie albumu bez żadnych zapowiedzi). Znowu jednak poskutkowało to swoistą niedostępnością, teraz z kolei urzeczywistnianą na zasadzie nieskazitelnego, machającego z balkonu członka rodziny królewskiej.
Piszę o tym trochę w odwołaniu do rozpoczynającego „Sheezusa” kawałka tytułowego, w którym Lily Allen, z typową dla siebie bezczelnością, stawia się jakby ponad współczesnymi divami (m.in. Knowles właśnie). Jest przy tym jawnie ironiczna, co zresztą potwierdza kilka kawałków dalej ponownym namecheckingiem Bee, tym razem przyklepującym popkulturową wagę tej postaci („I'll be Beyoncé / Baby say my name”). Wyjaśnia zarazem, że to, co do niej żywi, to przede wszystkim szczery podziw.
Oczywiste więc, że dawna chavka nie zaplanowała tu żadnego zamachu stanu, ale mimo to pod pewnymi względami wygrywa i tak, właśnie dzięki temu, czego nieco zabrakło pani Carter – silnie autorskiemu rysowi swoich piosenek. Zapominając na chwilę o całym ironicznym podszyciu przedsięwzięcia, zaryzykuję zdanie, że tytuł albumu to nie do końca wyłącznie chwytliwa zgrywa. Sytuując Allen w jednym worku z czołówką pop-gwiazd z list przebojów, nietrudno dostrzec, jak bardzo wyróżnia się jej literacka samoświadomość, która w pewnym sensie zbliżać ją może do artystów hip-hopowych, w tym – dlaczego nie? – jakże przecież osobnego Westa. Postawmy tylko jej „kąśliwe komentarze odnośnie otaczającej rzeczywistości” obok wałkowanych non-stop frazesów o wygrywaniu życia ciężką pracą i ASPIRACJAMI („Beyoncé”), czy kłopotliwie rozchwianych między słodyczą a wyuzdaniem wyznań Timberlake’a.
Podobnie w muzyce. Nawet gdy (trochę na siłę) stara się sprawdzać w różnych mini-trendach współczesnego popu (reprezentowanych choćby przez wyliczone w openerze piosenkarki), najwięcej zyskuje ciągle przez swoje idiosynkrazje. Czy może raczej przez sprawdzony złoty dotyk Grega Kurstina, który dalej oddaje koleżance co lepsze odrzuty z przygotowywanych jednocześnie płyt The Bird And The Bee. Co prawda kiedy ten podsuwa jej urocze białe r&b, „Close Your Eyes”, będące niczym innym, jak autorską wprawką ze szkoły Halla i Oatesa (których nota bene przerabiał cztery lata temu), swoją metodyką zbliża się poniekąd do wspomnianego Drake’a na audiencji u Queen B. W tej beztrosko zapośredniczonej estetyce jest Allen jednak na tyle do twarzy, że nie sprawia to wrażenia szczególnie wymuszonego.
Komentarze
[16 lipca 2014]
[12 lipca 2014]
[11 czerwca 2014]
[11 czerwca 2014]
[11 czerwca 2014]