Ocena: 7

Roly Porter

Life Cycle Of A Massive Star

Okładka Roly Porter - Life Cycle Of A Massive Star

[Subtext; 25 września 2013]

Życie gwiazdy zaczyna się od chaosu. Wszystko jest rozproszone, ogromne ilości materii szukają dopiero bezpiecznego centrum. Rozrzedzone obłoki pyłu zbiegają się ze sobą, formując coś, co później stanie się potężną świetlistą kulą. „Cloud” inaugurujące tę muzyczną ilustrację cyklu życia gwiazdy, jest porozrzucane na drobne rytmiczne uderzenia, które prześlizgują się lawinowo przez eter. Surowa, metaliczna elektronika generuje tu środowisko wirujących gwiezdnych cząstek, zbliżając mechaniczną w duchu muzykę do sił rządzących podstawami fizyki.

Grawitacja to przecież potężna siła i słychać to w noise'owych sprzężeniach, przebijających się co jakiś czas w kolejnym na płycie utworze. W „Gravity” Porter zatrzymuje nieposłuszne wcześniej dźwięki i zbija je w gęstą masę. W ten sposób pod koniec mamy już uformowany solidny drone, który rozpoczyna (zgodnie z gwiezdnym cyklem) majestatyczną część płyty. „Birth” kroczy powoli na masywnej podstawie, w tle jarzą się zniekształcone smyki i magmowe chóry, wtrącające tu trochę dostojnego piękna. Ciągle jednak towarzyszą nam gwałtowne procesy rodzącego się w gorących warunkach życia, które dają o sobie znać w narastającej pod koniec tego fragmentu pulsacji. Widać, że autor „Aftertime” przy okazji tej płyty zdecydował się na bardzo precyzyjne układanie dźwięków. Wielokrotnie przetwarzane próbki żywych instrumentów, wprowadzają w tych dość krótkich utworach dynamikę, nieczęsto spotykaną w drone-ambiencie.

Gdy gwiazda jest już narodzona, nastaje najbardziej spokojne i kontemplacyjne „Sequence”. Porter idealnie ilustruje w nim zarówno spokój trwania gwiazdy, jak i nieustające w niej reakcje termojądrowe, które w utworze pojawiają się w postaci rzężących odprysków. Swoją drogą brzmi to jak soundtrack do toczącego się w mrocznym kosmosie thrillera s-f. Agonalny stan ciała niebieskiego, okres gdy wyrzuca ono na zewnątrz spalone zapasy i zapada się w sobie, desperacko łapiąc pozostałe w środku pierwiastki, Porter ujmuje w zgrzytliwą symfonię przerażających mechanicznych jęków i rozedrganych glitchy. To koniec niewinności i nawet wcześniejsze albumowe erupcje nie mają się co równać z tą wstrząsającą samozagładą.

I tak cały album się kończy. Tylko pięć utworów, kilka milionów lat skrócone do trzydziestu pięciu minut. To bardzo intensywny i obfitujący w małe zjawiska materiał. Roly Porter podobnie jak Holden na tegorocznym „The Inheritors” próbuje – poprzez język elektroniki – sięgać do pierwotnych rytmów życia. Udało mu się odzwierciedlić żmudne procesy formowania się fizycznego świata przy pomocy abstrakcyjnej przecież muzyki. Techniczne obrabianie dźwięków jest bowiem nieodległe od mechaniki, jaka stoi za fizyką czy biologią.

Michał Weicher (4 grudnia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także