Ocena: 7

Bardo Pond

Peace On Venus

Okładka Bardo Pond - Peace On Venus

[Fire Records; 28 października 2013]

No i jest – dziewiąty regularny album Bardo Pond i pierwszy taki „przystępniak” od trzech lat. Nieco lekko ponad rok temu mogliśmy podziwiać zespół na OFFowym koncercie, a parę miesięcy później poprowadziłem przegląd pierwszoobiegowej dyskografii grupy. Całkiem słusznie czuję się więc wywołany do tablicy, mimo że zarówno premiera, jak i sam album wielkich emocji nie wywołują. Okazuje się, że pokój na Wenus oznacza również spokój wśród załogi Bardo Pond, gdyż właśnie taki nastrój panuje na najnowszym albumie – wyciszony, zachowawczy, bezpieczny, no i przede wszystkim pozytywny, choć niezmiennie melancholijny. Ta ostatnia cecha nie ma jednak nic wspólnego ze smutkiem albumów „Dilate” czy „On The Ellipse”. To bardziej zaduma nad Naturą, niespieszna, cierpliwa i oszczędna w środkach wyrazu. Wiecie, miękkie narkotyki albo sesja Tai Chi w Central Parku. A zwierzęcy totem Bardo Pond, czyli lemur (obstawiam, że Lori), na tym wydawnictwie powinien już być odbijany znakiem wodnym.

W obliczu bezwarunkowej sympatii, a jednocześnie częstego poczucia lekkiego znudzenia tym albumem, zacznę od strony przysłowiowych pleców. Ogromny plus za okładkę – w końcu jest to fotografia, w dodatku kryjąca w sobie tajemnicę, dziwny pląs i nieopisywalny haj (a więc pondziakowy zestaw startowy), czego brakowało już od cover-artu „Lapsed”. Taka stara klisza z pogańskiej sesji wraz z prostą, spreparowaną niby w paincie, ale fajnie wpisaną w całość gwiazdą pięcioramienną, oddaje klimat tej muzyki o wiele lepiej niż świecące mangowe oczka z albumu z 2010 roku, czy jakiekolwiek sztuczne twory, które pojawiały się przez te wszystkie lata (chlubnym wyjątkiem niech będzie mistrzowska, jeden-szczegół-wygrywa-wszystko okładka „Peri”). Oczywiście nie mam zamiaru recenzować opakowania, ale plastyka albumu często pomaga coś w jego interesie zasygnalizować, a nawet wiele powiedzieć. A staromodna okładka „Peace on Venus” doskonale zgrywa się z zawartością – w jakiś sposób Bardo Pond wróciło bowiem do korzeni brzmienia i kontemplacyjnego, nieco ezoterycznego podejścia do materii dźwiękowej. Utwory są niezwykle proste, wokale nagrane z wyjątkową niedbałością, a czasem po prostu męczące; sama Sollenberger sięga zresztą po flet częściej niż na jakimkolwiek albumie formacji, a monolit przesterowanych gitar – pozostaje na doskonale znanym sobie, bezpiecznym, archaicznym polu, właściwie nie wchodząc ani w eksperymentalne szaleństwa, ani na ekstremalne poziomy zakłóceń i decybeli. I tak na przykład ciężkie, doom-metalowe uderzenia w „Fir” równoważy szalenie, oczywiście jak na Bardo Pond, melodyjny i przyjazny wokal, co powoduje raczej efekt optymistycznego wznoszenia ku górze razem z dziewczętami z okładki. „Taste” z kolei jest po prostu piosenką, z wyraźnie zarysowanym zakrzykiem refrenowym i delikatną zwrotką, której melodię powtarza za chwilę nic innego jak MOSTEK na flecie. Natomiast wieńczące album „Before the Moon”, z doskonale odrealnioną, krótką i powtarzaną w kółko partią wokalną, to typowy standard w repertuarze, tylko czy ten pustynny lament zawiązujący się w pierwszych minutach nie kojarzy się z damskim ekwiwalentem którejś tam partii zawodzącego Josha Homme'a z ostatniego albumu QOTSA? Chowam teraz głowę w piasek, ale to beznadziejne porównanie niech świadczy o tym, że przy słuchaniu „Peace on Venus” przez głowę miejscami mogą przelatywać zwyczajne piosenki.

Mamy więc w rękach album delikatny i przystępny, rozmarzony i uwodzący, kojarzący się raczej z kobieco-nimfistycznymi atutami, aniżeli z maskulinistyczną ekspresją, pełną brutalnych uniesień. Krąg oczywistych skojarzeń to usprawiedliwia – pokój, Wenus, wspomniane kobiety z okładki na łonie natury, głos Isobel i dźwięk jej fletu dominujący nad przeważnie uśpionymi, repetytywnymi gitarami. Owo płynięcie albumu, ta jego kraut-rockowa cyrkulacja, nie odbywa się jednak bez firmowych sprzężeń, stąd też nie wspominałem jeszcze o dwóch najlepszych jointach – „Chance” oraz otwierającym krążek „Kali Yuga Blues”.

Już pierwszy z nich, ze swoim narkotycznym paraliżem, który pęka na koniec pod wpływem najazdu gitar braci Gibbons, symbolizuje to, co w Pondziakach wielbię najbardziej, a czego miejscami na tym krążku brakuje. Ale ten drugi to jeden z najlepszych utworów Bardo Pond w karierze, osiem minut magmicznych przeformowań, nieustępliwa na sekundę piaskowa burza, ze wzruszającymi, nieznacznymi wyciszeniami na rzecz opowieści fletu, ale i nieustannie przygniatąjacymi eskplozjami przesteru. Utwór ten zresztą już samym odniesieniem w tytule kłóci się ze wszelkimi uwagami odnośnie lekkości albumu, które przed chwilą poczyniłem. Hinduistyczny termin „kalijuga” oznacza mniej więcej wiek żelazny, w którym ludzkość trwa już od jakiegoś czasu, i który definiuje się oczywiście jako „wieki kłótni i hipokryzji”. Dodajmy jeszcze tę rozpacz zawartą w bluesie, zarówno w gatunku jak i samym słowie, i gdzież stąd do neo-hipisowskich klimatów, do tego optymizmu, który tak często się tutaj odczuwa. Można pewnie powiedzieć, że to punkt wyjściowy albumu, określenie położenia. Bardziej interesuje mnie jednak to czysto muzyczne aniżeli literackie położenie, dlatego właśnie skąpane w chaosie „Kali Yuga Blues” jest fragmentem, do którego będę powracał najczęściej. I właśnie za te siedem i pół minuty płomiennego oblicza Bardo Pond, za którym wielu fanów mogło się stęsknić, bez wielkich wyrzutów daję notę o oczko wyższą, niż album na to rzeczywiście zasługuje.

Karol Paczkowski (7 listopada 2013)

Oceny

Karol Paczkowski: 7/10
Wojciech Michalski: 7/10
Michał Pudło: 6/10
Średnia z 3 ocen: 6,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: patrycjusz/11
[7 listopada 2013]
"Kali Yuga Blues" to był otwieracz podczas OFFa (tak w ramach uzupełnienia)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także