Darkside
Psychic
[Matador/Other People; 8 października 2013]
„We wanted this record to feel experiential rather than musical. It's music, but it's also this little crystal orb that's full of these feelings that are crazy, and painful, and maybe ecstatic”.
Przyglądając się coraz liczniejszym wywiadom z Nicolasem Jaarem i Davem Harringtonem łatwo wywnioskować, że uważają oni „Psychic” za swoje dotychczasowe opus magnum. Nowy początek z pewnością wyzwolił Jaara od jednowymiarowego wizerunku utalentowanego minimalisty-eksperymentatora (recepcyjnej spuścizny po świetnym przecież „The Space Is Only Noise”), uwidaczniając za to jego ciągotki do wyzbytego gatunkowych uprzedzeń eklektyzmu. Z Harringtonem sprawy mają się na odwrót – kojarzony do tej pory z multiinstrumentalną odwagą (projekt El Topo) i gitarowymi zdolnościami wystarczającymi do udźwignięcia zornowskich utworów gier, otrzymał wreszcie okazję, by pokazać się nieco szerszej publiczności. Obaj odsłaniają tu przed światem swoją nieznaną, ciemną – parafrazując nazwę projektu – stronę.
Amerykanie działają już razem od dobrych trzech lat (liczne wspólne występy, solidna EP-ka z 2011 roku i tegoroczne Daftside, będące przełożeniem materiału z „Random Access Memories” na ich wrażliwość), a mimo to Jaar wydaje się jedną z ostatnich osób, które można by posądzić o chęć mitologizowania dotychczasowych osiągnięć. Zapytany niedawno o historię zawiązania się duetu wciąż odpowiada z dużym dystansem: „I said to Will Epstein, 'who's the best musician you know at Brown?'. He said 'Dave, he plays bass'. I said, 'tell him to bring a guitar instead”. Równie bezpośrednio odnosi się zresztą do charakteru programowego przyświecającego kompozycjom: „Dave has experimental tastes, whereas my taste is more mainstream. We fit like a little puzzle. You can hear how we complete each other”. I rzeczywiście: wszystko wygląda dokładnie tak, jak przepowiedział.
Otwierające tracklistę „Golden Arrow” bazuje na starannie poszatkowanych zrywach, mających zdezorientować przytłoczonego cyrkulującymi stylistykami słuchacza i jednocześnie utrudnić życie sympatykom wyrazistych tagów (przepyszne spory). Znajdziemy tu więc leniwą, ambientową zabawę tłem, syntezatorowe pulsacje antycypujące zglitchowaną hekatombę, a nawet (a może przede wszystkim) parkietową witalność (sic!), czyli bardzo baudrillardowską w swej wymowie próbę zbudowania czegoś nowego z poszarpanych, post-apokaliptycznych okruchów. Największe wrażenie wciąż jednak robi na mnie pojawiający się około ósmej minuty jednostajny, przyozdobiony rozszalałymi ornamentami kosmiczny skowyt, bliski zapewne pitagorejskim wizjom wszechświata postrzeganego w kategoriach muzycznej kompozycji. Szczytem wyrachowania i złośliwości jest tu punkt kulminacyjny, gdy wyrazisty rytm wsysa mojego faworyta niczym żarłoczna czarna dziura pochłaniająca umierającą gwiazdę. Coś niesamowitego.
W kontekście peanów nad openerem, jako frapująca przeciwwaga jawi się całkowicie mu odmienne „Paper Trails”: bluesowo-elektroniczny hołd dla subtelnego brzmienia gitary a la Mark Knopfler. Bardzo ubolewam, że wersja z płyty przez swoje ugrzecznienie odczuwalnie odstaje od niedawnej, cudownej sesji dla Resident Advisor, do której będę się tu odwoływał jak do wykonania bazowego. Utrzymane w duchu Dire Straits gitarowe popisy Harringtona świetnie kompilują się z charyzmatycznym, dojrzałym, knajpianym wręcz wokalem Nicolasa Jaara, ale to znajdziemy też na płycie. Próżno zaś szukać tam transu nadchodzącego wraz z 6:00, gdy wszelkie bariery zostają obalone, a spontaniczna maestria obu panów odważnie ingeruje w ustabilizowaną strukturę, zatapiając kruche szarpnięcia strun w elektronicznych modulacjach.
Godne wyróżnienia fragmenty pojawiają się też we „Freak Go Home” i „The Only Shrine I’ve Seen” oraz w przypominającym nieco o melodyjnych dokonaniach Dana Bejara „Metatronie”. Z uwagi na dużą różnorodność wymienionych kawałków (prawie zapomniałem o świetnym „Heart”) trudno być zaskoczonym przerzucaniem się przez krytyków coraz to bardziej kreatywnymi skojarzeniami z materiałem – w recenzjach najczęściej przewijają się takie nazwy, jak Pink Floyd, Can, Richie Hawtin, Dire Straits czy The Doors.
Wyartykułowana przez duet wolta stylistyczna ma szanse zapisać się w postmodernistycznych annałach jako jeden z ciekawszych w ostatnich latach moment stawiania mostu pomiędzy tradycyjnym instrumentarium (z naciskiem na wyklętą wśród sympatyków digitalnych brzmień gitarę) a purystycznie rozumianą cyfrowością. Jaar i Harrington nie wpisują się jednak w nośny nurt tęsknoty za autentyzmem, skupiając się raczej na życzliwym łączeniu niewspółmiernych światów i poszukiwaniu w owych połączeniach nowej jakości. O ile przełomowa wizja kosmosu z „Grawitacji” Alfonso Cuarona odciśnie zapewne na bieżącej kinematografii piętno w skali makro, prowokując festiwal efekciarskich, trójwymiarowych galaktyk wypaczających przeważnie artyzm oryginału (obym się mylił), o tyle „Psychic”, z pomocą przesadnych wręcz zachwytów Pitchforka czy Consequence of Sound, ma szanse na długotrwałe, gloryfikujące dźwiękową różnorodność oddziaływanie na nową muzykę w skali mikro. W końcu, jak mówił John Cage: „najciekawsze jest to, co dzieje się na granicy gatunków”.
Komentarze
[6 listopada 2013]
[5 listopada 2013]
[5 listopada 2013]
[5 listopada 2013]
[5 listopada 2013]