Forest Swords
Engravings
[Tri Angle; 26 sierpnia 2013]
Materiał z wydanej w 2010 roku „EP-ki” „Dagger Paths” (ponad 40 minut!) hipnotyzował psychodeliczno-dubowymi kolażami, plemiennymi zaśpiewami oraz post-punkowym chłodem wyrazistej gitary i basu, wywołując mimowolną tęsknotę za wręcz stworzonym do dopełnienia tej dziwnej układanki, nonszalanckim timbrem w stylu Marka Burgessa z najlepszych lat The Chameleons. Inna sprawa, że całkiem poważny wokalista prezentowałby się wówczas niczym żywcem wyciągnięty z psybientowej imprezy rozkręconej przez Shpongle, ale przecież właśnie o to tu chodziło! „Dagger Paths” miało zmielić recepcję w drobny mak, dokonać anihiliacji zmysłów, czego świadectwem rozpoczynające etniczną apokalipsę „Miarches” i „Hoylake Misst”, brzmiące, jakby ktoś wpuścił bandziorów z Dzikiego Zachodu do przyjaznego rezerwatu. A im dalej w, nomen omen, las…
Jak wygląda muzyczna droga stojącego za Forest Swords Matthew Barnesa trzy lata później? Na „Engravings” artysta znów zabiera nas w klimatyczną podróż po ciemnym lesie, ale ten nie jest już tak gęsty i niepokojący: somnambuliczną wędrówkę wynagradzają liczne prześwity i polany w postaci klarownych (melodycznie i rytmicznie) partii inspirowanych etnomuzykologią. Brytyjczykowi na szczęście daleko do tanich chwytów, a egzotyczny pierwiastek wydobywa z subtelnie rozbudowywanych, obfitujących w liczne ornamenty repetycji, co najłatwiej zauważyć w podporządkowanym leniwej piszczałce „Thor’s Stone”. Pojawiający się na wysokości 2:54 przebojowy motyw, wokół którego większość wykonawców zogniskowałaby całą kompozycję, stanowi tu zaledwie ozdobnik, a muzyk udowadnia, że nie pretenduje do podbijania list singli, stawiając na konsekwentną, wyzbytą etnocentryzmu opowieść gloryfikującą różnorodność globalnego pejzażu dźwiękowego. Niezwykle szeroki jest też przekrój emocji wywoływanych przez poszczególne tracki: od sekciarskiego „Ljoss”, przez chóralne „Gathering”, po nostalgiczne „Friend You Will Never Learn”.
Barnes, jako skrajny indywidualista, a przy tym, o czym wnioskuję z wywiadów, niezwykle skromny facet, w pełni zasługuje (oczywiście z lekkim przymrużeniem oka) na otagowanie szufladką „romantyzm 2.0”: jedną z najbardziej powszechnych wizualizacji dla jego kompozycji są wspomniane już leśne ostępy czy góry, podobnie jak Beethoven ma spore problemy ze słuchem (na szczęście nie aż takie), widać u niego pozaeuropejske wpływy (czarna Afryka, Jamajka), a jego wrażliwość wydaje się być ponadprzeciętna. W zasadzie już samo miksowanie materiału, którym zajmował się na szczycie Thurstaston Hill w angielskim hrabstwie Meyerside, wyciskając siódme poty z laptopowej baterii, byłoby niezwykle płodnym tematem do uwiecznienia dla np. Caspara Davida Friedricha. Przykłady można mnożyć.
Podczas odsłuchów przypomniała mi się świetnie opisana w „Antropologii muzyki” Alana Merriama anegdota. W latach czterdziestych etnomuzykolog Robert Morey sprawdzał w Afryce reakcje odizolowanych terytorialnie tubylców na zachodnie dzieła, m.in. Schuberta i Wagnera. Jak się okazało, nie wzbudziły one u nich pokrewnych naszym emocji: ziewali, przewracali oczami i odchodzili zdegustowani, udowadniając, że reakcje na sztukę są przede wszystkim uwarunkowane kulturowo (m.in. dlatego na Czarnym Lądzie zdecydowanie większy nacisk niż na melodię kładzie się na rytm). Dziś, przytłoczeni odkrywanymi w szaleńczym tempie nowościami z antropologicznym zacięciem, często zapominamy, że stanowią one spuściznę nieśmiałego, korespondującego z przytoczonym przykładem przełamywania regionalnych lodów. Sączące się z pierwszego pełnoprawnego longplaya Forest Swords spokój i podskórna życzliwość, obok walorów relaksacyjnych niosą ze sobą sentymentalne rozrzewnienie i nieco fantazmatyczny obraz niewinnej przeszłości, a sam krążek w pełni zasługuje na to, by na kolekcjonerskich półkach rozlokować się gdzieś pomiędzy tanecznym „Eye Contact” Gang Gang Dance i drapieżnym „Excavation” The Haxan Cloak, stanowiąc optymalną wypadkową witalności i mroku wspomnianych wydawnictw.