Rebeka
Hellada
[Brennnessel; 17 maja 2013]
Poznański duet już w zeszłym roku wyskoczył z naprawdę mocnym akcentem, który z miejsca zrobił z Rebeki pierwszoligowców. „Stars” to przykład na to, jak działa chemia w muzyce. Iwona Skwarek śpiewająca wcześniej z powodzeniem w Hellow Dog dopiero we współpracy ze zdolnym producentem Bartoszem Szczęsnym zdołała w pełni zrealizować swoje muzyczne tropy. Wydaje mi się zresztą, że tyczy się to ich oboje. W „Stars” jest bowiem maksymalnie przebojowo, szorstko, zadziornie, a przy tym przestrzennie i z nutą melancholii.
Przyznam szczerze, że nie byłem całkiem pewien, czy starczy im sił na całą płytę, ale „Hellada” pokazuje, że ta chemia działała na pełny etat. W zasadzie nie ma tu mowy o jakichkolwiek wpadkach czy zapychaczach. Tak, jak Kamp! postawili na albumową spójność narracyjną, i ku rozczarowaniu niektórych, utopili materiał singlowy w bardziej mglistych impresjach, tak Rebeka na „Helladzie” zaserwowała album popowy idealnie skrojony według klasycznych reguł.
Jest więc powoli narastający i wybuchający w finale syntezatorowym szałem opener „Sisters” i równoważący jego ekstatyczną końcówkę posuwisty „Knife In A Heart”. Potem duet wrzuca serię trzech zabójczych singli: wspomniane „Stars”, a także uroczą „Melancholię” i najstarsze w zestawie „Fail”. Oczywiście pojęcie singla nie ma tutaj aż takiego znaczenia, gdyż każdy z następujących później utworów (może poza kołysankowym nagraniem tytułowym, pozostawionym, a jakże, na koniec) mógłby stanąć w kolejce do następnego singla. Nasi milusińscy dbają też o różnorodność i znajdują pośrodku tracklisty miejsce na kruchą, mglistą balladę „War”, która pokazuje, jak można wzniecać dramaturgię nie rozsadzając przy tym eterycznego charakteru utworu i nie popadając w przesadny patos.
W drugiej części płyty pozwalają sobie na większy rozstrzał dźwiękowy. Niezwykle istotnym elementem w utrzymaniu tempa albumu jest wokal Iwony, która potrafi nadać kawałkom takim jak „Nothing To Give” czy „Unconscious” atmosferę rozchwiania, by znów takie „556” zamienić w urokliwą dream popową impresję, której melodia przywołuje najlepsze lata Cocteau Twins. Resztę przestrzeni zagospodarowuje sobie już Szczęsny, który idealnie zgrywa się z panującą nad przebiegiem akcji koleżanką. A to wtrąca kwaśną pulsację i ciepłe klawisze, które z „Nothing To Give” czynią nieco udramatyzowane smutne disco, a to znowuż bawi się w ścinanie wokalnych sampli i wybiera bardziej chłodne syntezatory by „Unconscious” rzeczywiście uczynić niezłą nerwówką. Współczynnik retro – mankament współczesnego popu o elektronicznych aspiracjach (albo na odwrót) jest tu na szczęście idealnie zrównoważony z nowoczesnością i można powiedzieć, że podają sobie one w zgodzie ręce, co tylko pomaga krążkowi.
Przed daniem ósemki powstrzymała mnie chyba tylko przezorność. Liczę na to, że nasza droga Rebeka nie spocznie na laurach i będzie jeszcze kiedyś okazja na tę ósemkę albo i więcej.