Ocena: 5

James Ferraro

Cold

Okładka James Ferraro - Cold

[Hippos in Tanks; 25 marca 2013]

Gdyby porównać muzyków różnych gatunków do rozmaitych typów użytkowników Internetu, James Ferraro byłby sprytnym, inteligentnym trollem o niesamowitym darze przekonywania innych (w tym przypadku zarówno słuchaczy, jak i krytyki muzycznej), że mówi prawdę, a jego intencje są czyste i szczere. Oczywiście tą umiejętność wyrabiał James w sobie latami – zaczynając od zaszumionych, zapętlonych psychodelicznych kolaży wypełnionych dziwacznymi samplami i monologami, gdzieś pomiędzy estetyką New Age, a agresywnymi parodiami filmów science-fiction z lat 80. Wtedy jednak potrafił tylko dotrzeć do najbardziej zatwardziałych wielbicieli ćpuńskich brzmień, przesiadujących całe noce na blogach z kasetowymi wydawnictwami i wymieniającymi się linkami na tajemniczych, zaginionych w odmętach sieci forach.

W 2011 dokonał wielkiej metamorfozy, oferując wypolerowaną, krystaliczną parodię konsumenckiego stylu życia i gadżetomanii na „Far Side Virtual”. Stał się ulubieńcem dziennikarzy muzycznych, jednocześnie śmiejąc się im w twarz. Skądinąd prestiżowe The Wire ogłosiło „FSV” albumem roku 2011, a wpis na temat albumu na Wikipedii rozrósł się w sążnisty traktat z odniesieniami do postmodernistycznych filozofów i uwięzienia w cyberprzestrzeni. Ferraro sprytnie owinął sobie krytykę wokół palca muzyczką niczym z Simsów i postanowił iść za ciosem, łącząc plastikowe, prześmiewcze brzmienia z bardziej przystępnymi melodiami oraz próbami własnego, pokręconego spojrzenia na różne odmiany muzyki elektronicznej. Tak powstało „Sushi” – kultura klubowa w krzywym zwierciadle, a następnie „Cold”, będące jakąś zmutowaną interpretacją ogólnie pojętego R’n’B.

I zaczęło dziać się coraz gorzej. Nie dlatego, że Ferraro nieustannie puszcza oko (ucho?) do słuchacza, jakby mówiąc: „Ja nie robię nic na poważnie, a ty i tak się zachwycisz!”. I nie dlatego, że prawdziwy Ferraro zdaje się nie istnieć naprawdę, wciąż ukrywając się pod szeregiem kolejnych masek i person – ostatnia to „Prince James Ferraro”. Ale dlatego, że „Cold”, wypełnione po brzegi celowo wkurzającymi wokalami, potraktowanymi przesadnym autotunem i prymitywnymi bitami, brzmiącymi bardziej jak wyczyny 13-latka bawiącego się oprogramowaniem MIDI, ujawnia w paru, bardzo nielicznych miejscach przebłyski piękna. Takiego prawdziwego, zwykłego piękna – mianowicie kawałki „Dove” i „Gargoyles” oraz prowadzone przez skrzypce, nabrzmiałe od smutku „Outro”. Na dwóch powyższych kawałkach Ferraro nie wygłupia się, a po prostu śpiewa – bez żadnego autotunu i efektów dźwiękowych rodem ze Skype. I choć głosu cudownego nie ma (żaden Frank Ocean z niego nie będzie), jednak to zrzucenie maski, ujawnienie prostych, prawdziwych emocji potrafi poruszyć bardziej niż niektóre momenty „Channel Orange”. Pośród całego nakładu plastiku i trollowych uśmiechów, do których przyzwyczaił nas Ferraro, ambientowe „Dove”, czy niespełna 2-minutowe „Gargoyles”, składające się tylko z fortepianu i głosu muzyka, jest jak obuch w głowę.

Po przesłuchu pozostaje głęboki niedosyt – są to tylko trzy krótkie momenty, nim album wraca na swoje dawne, hedonistyczno-parodystyczne tory. Ferraro udowadnia tutaj, że potrafi stworzyć coś z serca i szczerze, jednak zamiast tego woli przybrać maskę playboya i jokera jednocześnie, ukrywając swoje emocje i zdolności pod całunem miałkiego, niemrawego pseudo R’n’B.

Płytę można pobrać za darmo pod tym adresem.

Jakub Adamek (17 kwietnia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także