Scott Walker
Bish Bosch
[4AD; 3 grudnia 2012]
Przebieg kariery Scotta Walkera jest przedmiotem obiegowej wiedzy i chyba nie powinienem rozpoczynać tekstu od historycznej pigułki, tak myślę. Po cóż n-ty raz przypominać, że kiedyś ten wariat śpiewał ckliwe ballady, pięknym pełnym barytonem. Na nic zda się ponowna rekapitulacja jego dyskografii, gdzie odrzucimy jego późne, awangardowe podrygi, w celu dowartościowania dokonań związanych z piosenką aktorską i Jacquesem Brelem. Albo odwrotnie, można przypuścić – na cóż podniecać się niezgłębionym pięknem „Driftu” czy „Tiltu”, mrocznym wymoszczeniem, produktem upiornych smyczków, odsuwając jednocześnie pogardliwym gestem wszystkie Scotty: debiut, „2”, „3” i „4”. Trudno stwierdzić, która z tych postaw jest słabsza – bogiem a prawdą ile atmosfer, tyle zwolenników, oliwa zawsze sprawiedliwa i wszystkich hejterów dawnego Walkera, jak i nowego Walkera, można skutecznie zwyciężyć kontrargumentami zaczerpniętymi z przeciwnej miseczki.
Zebraliśmy się tu wszyscy by pogadać o „Bish Boschu”. Już na wstępie Scott wita nas powtarzaną do zmęczenia frazą: „While plucking feathers from the swan song”, która w miarę perfekcyjnie ujmuje kwestię jego twórczości. Ostatnio w wywiadzie z Simonem Hattenstonem dał do zrozumienia, że „Bish Bosch” kończy coś w rodzaju trylogii, czyli jest pierzem wyrywanym z metaforycznego konającego łabędzia. Wystarczy posłuchać „Tilt” i „The Drift” by domyślić się, o jakiej trylogii mówi Scott. Ponoć tęskni już za czymś lżejszym, my może też.
W każdym razie najnowszy album w całej swej rozciągłości jest… niezwykle cichy. Nawałnica nieludzko szybkiej perkusji w „'See You Don't Bump His Head'” mija nam szybko i dochodzimy do pierwszej znaczącej ciszy, na początku „Corps de Blah”. Na takich plamach milczenia opiera się cały album – znajdziemy je wszędzie, w każdym momencie każdej piosenki, przeważnie między poszczególnymi sekcjami. Walker aktualnie nie pisze piosenek, lecz składa sekwencje autonomicznych obrazów, robi kolaże, i wypada z uznaniem przyznać, że od czasu „The Drift” nasz Bard osiągnął w łączeniu takich sekwencji poziom mistrzowski, zbliżający go do poważnych kompozytorów poruszających się w idiomie współczesnej klasyki. „Bish Bosch” kontynuuje więc drogę obraną za czasów „Tilt”, choć też w sposób odmienny – bardziej statyczny, muzyka jest tu anegdotą zawieszoną w czerni zamiast stanem nieustannego zagrożenia. Wokalnie to nadal ten sam potężny baryton wyzuty z wszelkich ozdób. Dla Walkera nie istnieje już pompatyczność, łezka wzruszenia romantycznym tekstem, nie ma bogactwa i przepychu.
W centrum albumu znajdziemy 20-minutową kompozycję, tytułu której zapamiętać nie potrafi nawet sam Scott Walker. W gruncie rzeczy chodzi o brązowego karła Zercona, gasnącą gwiazdę i trefnisia na dworze Atylli w jednej postaci. W towarzystwie wulgaryzmów, niskich żartów i fekalnych odwołań przemierzamy różne epoki świata, by wylądować pod koniec w Ameryce lat 30., następnie na słupie, wreszcie w kosmicznej pustce (bo czas zamienia się w przestrzeń i wysokość zaczynamy traktować dosłownie). Przekombinowanie i farsa w czystej postaci, choć wcale nie przekłada się to na artystyczną porażkę, wręcz przeciwnie. A farsa to odpowiednie słowo, najodpowiedniejsze.
W związku z drwiną i absurdalnym poczuciem humoru Walkera wszyscy napuszeni przeciwnicy jego awangardowego oblicza powinni nabrać nieco dystansu i spojrzeć na jego twórczość pod innym kątem. Brazylijski karnawał gdzieś w środku „Phrasing” czy fraza „sweet Lelani” śpiewana przy akompaniamencie ukulele pod koniec ponurego „Epizootics” to momenty komiczne aż do przesady. Awangardowe chwyty nie służą ukryciu braków czy pustki, lecz podbijają efekt mrocznego komizmu, osadzając go w zgoła niekomfortowych ramach. Dlatego też karmienie skarlałych główek własnymi genitaliami; przaśne dowcipy jak „If shit was music, you’d be a brass band”, „You're so fat, when you wear a yellow raincoat, people scream taxi!”; czy wyzywanie się od suki w trakcie wymiany teologicznych poglądów w „Tar” („– God creates men, and then animals. – Bitch! God creates animals and men”) gdzieś tam w tym całym tyglu idealnie ze sobą współgrają. Okrucieństwo zmieszane z podłym żartem i groteską – tym jest „Bish Bosch”.
Twórczość Walkera jest właśnie tym, czym jest, i niczym więcej. Mimo że uważam porównywanie go do Becketta za grube nieporozumienie, to przecież gołym okiem widać, że Walker również próbuje malować świat obsesją języka (teksty piosenek to często niejasna zbitka słów) i brakiem złudzeń. Życie jest brudne, składa się z niemuzycznych dźwięków, na poziomie atomowym nie istnieje czułość i moralność, a my potrzebujemy odważnych twórców, aby to wszystko ujrzeć i odetchnąć z ulgą. Wracamy oczywiście potem do normalnego życia, ale bogatsi o doświadczenie graniczne.
Kiedyś istniały cyrkowe gabinety osobliwości, był tam rachujący osioł, kobieta karzeł z wąsami czy nawet Kaspar Hauser, człowiek enigma, jak u Herzoga. Współcześnie mamy muzyczny substytut w postaci Scotta Walkera i nowego „Bish Boscha”, ale nie jest to jedynie muzyka naszpikowana wulgarnością – to też perfekcyjnie przemyślane i skomponowane doświadczenie, nie pozwalające o sobie długo zapomnieć. I nie jest to wcale kwestia grudnia, że w mych kalkulacjach dotyczących tegorocznego zwycięzcy Walker nadspodziewanie szybko przychodzi do głowy.
Komentarze
[24 lipca 2013]