Ocena: 7

Holly Herndon

Movement

Okładka Holly Herndon - Movement

[Rvng; 13 listopada 2012]

Rozpocznijmy truizmem: wykorzystanie głosu w muzyce elektronicznej to temat na opasłe tomiszcza. Kontynuujmy dychotomią: możemy sprawę rozdzielić na dwie umowne części. Z jednej strony mamy nurt poezji dźwiękowej i emblematyczną postać Henriego Chopina. W tym przypadku tekst i performatywność w połączeniu z amplifikacją mowy mają istotne znaczenie. Z drugiej strony elektroakustyka, ufundowana głównie na wynalazkach XX wieku, z generatorami szumu, modulatorami pierścieniowymi, pomysłami Roberta Mooga, odkryciami Raymonda Scotta i niemieckim Siemens-Studio, gdzie w połowie lat 50. Josef Anton Riedel, podopieczny Carla Orffa, rozwija innowacyjną aparaturę pozwalającą ilustrować muzyką filmy. Riedel jako pierwszy przysposobił Vocoder (który służył do szyfrowania głosu w trakcie WWII) do celów czysto muzycznych. Tym samym poszerzył grono instrumentów, podlegających niezbywalnej władzy pola elektromagnetycznego, a wśród nich wczesno dwudziestowieczne Telharmonium Cahilla, Theremin Theremina, Trautonium Trautweina, zapomniany Electronium Scotta czy uwielbiane przez Oliviera Messiaena i nadal popularne Fale Martenota.

W przypadku Holly Herndon – rudowłosej gwiazdy, świecącej aktualnie na firmamencie muzyki taneczno-eksperymentalnej – mamy do czynienia z fuzją obu wymienionych nurtów. Wystarczy wspomnieć Chopina i mikrofony zamontowane w jego nosie i krtani, by połączyć kropki i dojść choćby do utworu „Breathe”. Gdy spojrzeć od strony sprzętu, napotkamy trudne do rozszyfrowania i nazwania efekty z palety aplikacji na laptop ze świecącym jabłkiem. Warto też zauważyć, jak zmienia się świat – w swoim MacBooku Herndon mieści tyle, ile Raymond Scott mieścił w całym Manhattan Research Studio.

Muzyka na „Movement” mierzy się z posthumanistycznym podejściem do roli głosu i emisji (sama Herndon doktoryzuje się zresztą aktualnie w tej tematyce). Powiedzmy sobie wprost: Holly sprawia wrażenie elektronicznej nimfy, zamieszkującej tym razem nie drzewa lub stawy, a pasma danych, natężenia i akustyczne fale na tafli informacyjnych pól (data fields). I jak Pierre Henry robił swego czasu muzykę na westchnienie i skrzypiące drzwi, tak Holly komponuje wzloty i upadki oddechu („Breathe”), poglitchowane krzyki („Interlude”), rozciągnięte dynamicznie wokalizy („Dilato”, dalekie echo Oswaldowskiego żartu z „Like A Virgin” Madonny) oraz uśpione w zarodku elektro („Terminal”). Inaczej niż Georg Katzer, który tuż po upadku Muru Berlińskiego stworzył kompozycję z zapętlonym zdaniem Ericha Honeckera – „Mur będzie stał jeszcze za pięćdziesiąt i za sto lat” – stopniowo w dziele zanikającym (zwróćcie uwagę na jakiego copy cata wychodzi w tym momencie William Basinski). Herndon próbuje raczej zaanektować przetworzony głos jako naturalne przedłużenie możliwości swojego ciała. Nie czujemy się obco. Czujemy, że Holly to elektroniczna nimfa.

Pozostałe dwa utwory posłużyć mogą do tańca – zwłaszcza doskonały „Movement” z introdukcją w postaci „Control And”. Przypuśćmy teraz, że Herndon ma już za sobą multum nagranych płyt i wiele doświadczeń. W takim wypadku „Movement” sprawia wrażenie półgodzinnego testu nowych fajnych app'ek do modyfikacji głosu. Tak się składa, że debiut Holly Herndon, pomimo że świetny, nie pozostawia wrażenia pełnej satysfakcji, choć wnosi do nowej elektroniki dużo ciekawych wątków. Proceed with caution, Holly.

Michał Pudło (15 listopada 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także