Ocena: 7

Innercity Ensemble

Katahdin

Okładka Innercity Ensemble - Katahdin

[Wet Music; 16 października 2012]

„Katahdin” to nie jedynie tajemniczo-brzmiące-nic-nie-znaczące słowo, lecz nazwa najwyższego szczytu górskiego w granicach staniu Maine w USA. Górę widzimy już na okładce albumu, w szkicowym czarno-białym ujęciu, słowo natomiast wywodzi się z języka Indian Penobscot i oznacza „Najwspanialszą górę”, co również sugeruje nam, że była ona miejscem świętym i przedmiotem kultu pobliskich plemion. Trudno mi uciec od takich skojarzeń głównie ze względu na zainteresowania Kuby Ziołka mistycyzmem i tajemnicą - zarówno tą spod znaku Georgesa Bataille’a jak i Roberta Antona Wilsona - o której wspominał ostatnio w wywiadzie dla naszego serwisu. Co natomiast my, okresowo zainteresowani wszystkim młodzi ludzie, słyszymy z takich wpływów w muzyce? Coś słyszymy.

Fascynacja toposem Świętej Góry to dość wdzięczny temat pod kolektywną improwizację. Nawet jeśli nie służył muzykom w trakcie nagrywania materiału, a powstał niejako post factum, jako zabieg marketingowy, nic nie szkodzi, ponieważ obcowanie z gotowym produktem pozwala nam na zawiązywanie takich planów skojarzeniowych. W mgnieniu oka przychodzi na myśl Thomas Merton i jego fascynacja świętą himalajską górą Kanczendzonga – Pięć Skarbów pod Wielkim Śniegiem – opisana w „Dzienniku azjatyckim”. 13 listopada 1968 roku Merton pisze: „[…] i widać było Kanczendzongę, niewyraźną w świcie i we mgle, nie ubarwioną słońcem lecz przypominającą gołębia swoją błękitną szarością [...] widok tej góry jest nieporównywalny z niczym innym”. 17 listopada wspomina o „pokusie spojrzenia ukradkiem na górę, mimo wszystko przed mszą”. 19 listopada śni mu się, że Kanczendzonga ma drugą stronę, której nigdy nie sfotografowano i nie umieszczano na pocztówkach, że „jest to jedyna strona, którą warto oglądać”. To doszukiwanie się tajemnicy w miejscu, przestrzeni, obiekcie monumentalnym, z niesamowitą dowolnością można przekazać za pomocą dźwięku, oddać w atmosferze za pomocą gestów „nie posiadających kształtu”.

I tak właśnie brzmi „Katahdin” – gesty są rozmyte, przesycone jakby generowanym elektronicznie pogłosem, mimo to muzyka zachowuje w większości czysto akustyczny wymiar. Potraktowałem niniejsze LP jako bezpośrednie przedłużenie wcześniejszego, debiutanckiego EP, wszak obie nagrane były w tym samym przysiadzie, w trakcie trzydniowej sesji w bydgoskim Mózgu, tajemnica nie jest również, że muzycy Innercity Ensemble są szczególnie doświadczeni i uzdolnieni w sztuce improwizacji.

Płyta rozpoczyna się „Wschodem Księżyca”, kawalkadą dzwonków i gongów Iwańskiego i Kołackiego, uczestniczymy w procesji gdzieś pośród górskich przełęczy Nepalu. Nie jest to brzmienie nizin ani tropikalnych wysp – podejrzewam więc, że zostajemy wrzuceni w religijno-obrzędowy soundscape właściwy społecznościom wysokogórskim. Dochodzimy do „Czarodziejskiej Góry”, drugiego indeksu na płycie, do Katahdin, świętej góry Indian, i tam rozgrywa się sytuacja magiczna. Radek Dziubek z laptopem w centrum rytualnych tańców, w rytm „Mechanicznej Czelesty”? Czemu nie. Oblewa nas „Ołowiane Słońce”, naszą kolejną „Niedzielę Życia” spędzamy na „Nauce 29 Liter”. Coraz więcej szczegółów i drobnych zakończeń. Kuba Ziołek (m.in. Ed Wood, Tin Pan Alley) nawiązując do „Katahdin” mówi: „[…] pojawia się tam czasem najlepsza muzyka, jaką współtworzyłem w życiu”, z pewnością miał na myśli dwie dynamiczne kompozycje: singlowy „Sin Cara Azul” i „Storm-Stereo”. To momenty zdominowane repetycją i arsenałem dźwiękowym wczesnej elektroakustyki, pozostają w pamięci na dłużej.

Bez dwóch zdań fenomenalnie na płycie spisuje się Wojciech Jachna. Byłem pełen obaw po niedawnym koncercie Innercity Ensemble na krakowskim festiwalu Unsound, gdzie z całej tonii muzycznej wynurzenia trąbki ewidentnie odstawały – co rusz między tkanką utworu dało się słyszeć powolne, rozwlekłe, nieodpowiednie, jakby smooth-jazzowe zagrywki. To zdecydowanie był dla Jachny zły dzień, ponieważ na „Katahdin” zdarza mu się błyszczeć, gdy eksplozje fraz w stylu Lestera Bowie’go wzbudzają ekscytację. Kompozycja „Storm-Stereo”, bez wątpienia jedna z najlepszych na płycie, bez Jachny byłaby jedynie zgrabnie kroczącym szkieletem motorycznego rytmu.

Najciekawsze jest jednak nieoznaczenie tej muzyki, muzyczna obrazowość nie narzucająca żadnego konkretu. Wytęż swoją wyobraźnię, a znajdziesz w nas multum spraw i przeżyć, zdają się mówić co poniektóre utwory, albo, opowiedziałem Ci całe moje życie, nie ma już we mnie nic, teraz wszystko jest w Tobie. Nie mają racji ci, którzy uważają ambient, stonowany free improv czy minimalizm za muzykę tła – w najbardziej fundamentalnym znaczeniu bowiem jest to muzyka wnętrza, która w zależności od stopnia naszego zaangażowania zdolna jest rozsadzić nas od środka ładunkiem emocjonalnym o sile kilku lasek trotylu. Pomimo kilku potknięć, ewidentnie słabszych lub mniej interesujących momentów („Nauka 29 Liter”, „Mecanique Celeste” czy „Niedziela Życia III” jako stosunkowo najmniej udana z cyklu niedziel), płyta opowiada i maluje. Igranie z tajemnicą to propozycja Innercity Ensemble.

Michał Pudło (13 listopada 2012)

Oceny

Sebastian Niemczyk: 7/10
Średnia z 1 oceny: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Kuba Ziołek
[15 listopada 2012]
A Mechaniczną Czelestę skonstruował pewien geniusz nauki nowożytnej - Pierre-Simon Laplace, po czym grał na niej, by dodać otuchy Napoleonowi, w tym jakże trudnym dla Francji okresie.
Gość: Michał Pudło nzlg
[14 listopada 2012]
@ Kuba: Hej, w takim razie zbyt swobodnie potraktowałem Twoją wypowiedź z wywiadu udzielonego Marcinowi Zalewskiemu, za co przepraszam, tekst już zmieniony. Pozdrawiam również.
Gość: Kuba Ziołek
[14 listopada 2012]
Hej, dzięki za recenzję. Tajemnica jest ważna, ale z tego, co wiem, to nikt z zespołu nie ma obsesji na punkcie okultyzmu czy ezoteryki, ani nawet się z tym specjalnie nie interesuje. Mnie pociąga mistycyzm, ale głównie w wersji żydowskiej i to tylko i wyłącznie od strony teoretycznej.

Pozdrawiam
Kuba
Gość: marecki
[14 listopada 2012]
8/10
Gość: Michał Pudło nzlg
[14 listopada 2012]
Dzięki, fajnie wiedzieć. A co powiesz o muzyce? Jak oceniasz płytę?
Gość: marecki
[13 listopada 2012]
teraz lepiej, a przynajmniej zgodnie, no prawie, z prawdą. Bo prawda jest taka, że ponoć już dwie osoby w Innercity są z Poznania...
Gość: Michał Pudło nzlg
[13 listopada 2012]
Dzięki, już poprawione. Pojawia się jednak pytanie, skąd mi się wzięło Cara Sum zamiast Sin Cara, dziwne bo guglowałem nawet meksykańskiego luchador enmascarado Luisa Ignasio Urive Alvirde pod tym pseudonimem, i jeszcze innymi - Místico, Dr. Karonte Jr., Komachi, Sin Cara i Astro Boy.
Gość: marecki
[13 listopada 2012]
dwie uwagi: Dziubek ma na imię Radek, a jeden z opisywanych numerów nosi tytuł "Sin Cara Azul". Takie błędy, to trochę obciach w czasach, gdy wszystko można zweryfikować za pomocą kilku kliknięć.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także