Chris Cohen
Overgrown Path
[Captured Tracks; 25 września 2012]
Niepotrzebne nikomu albumy okazują się czasem zaskakująco potrzebne, trafiając przy tym w niemal uniwersalne zapotrzebowania. Kominkowy pop Chrisa Cohena, współpracującego z Deerhoof, Cassem McCombsem, czy Haunted Graffiti artysty bliskiego czterdziestki, który skradł wreszcie chwilę tylko dla siebie, jest tego doskonałym przykładem. Małe, urocze, pełne nostalgii piosenki sprawiają ogromną frajdę, i choć niemal niczym się nie wyróżniają, grzeszą pospolitą urodą i łatwo wymykają się pamięci, uzbroiły się w te cechy, na które melancholijni zawsze dadzą się złapać. Tym razem anturaż jest zupełnie pogodny - delikatnie bujające „Caller No. 99”, hołdujące starej piosence „Rollercoaster Rider”, „Optimist High”, które mówi samo za siebie, czy rozczulone zimą „Don't Look Today”. Etc., można by dodać, bo schemat jest jeden a skuteczny – pobrzmiewająca latami 60. gitara, stojąca w dymie perkusja, słaby, nosowy wokal kojarzący się trochę z barwą Erlenda Oye, subtelne ale wytrawne aranże, pojawiający się czasem klawisz albo delikatny tamburyn. Wszystko się zlewa i operuje tymi samymi chwytami, ale to nic, bo te numery poprawiają nas jak Doppelherz naszych dziadków. A to już wystarczy, ta ciepła kameralistyka a niemalże intymność, z kompletnie utkaną, domową atmosferą, gdzie czuć drewnem, cynamonem i grzanym winem. Słodka nuda, podczas której palec na „skip” nie spadnie, zupełnie sparaliżowany relaksem.
Recenzenci wskazują na Roberta Wyatta – tak i nie, „Monad” ma w sobie coś z wyattowskiego wyrafinowania, ale w skali całego albumu raczej będzie to uczucie krępującej bliskości home-recordingu. Podobnie trafiony będzie Ariel Pink, instrumentalnie „Caller No.99” mógłby znaleźć się obok „Only In My Dreams”. Ale lepiej odpuścić – to duże porównania, wywołujące niepotrzebną presję na zbiorze piosenek, który wcale nie aspiruje do dużego kalibru, nie ma na to ochoty. Skomponowany nie gorzej niż sypialniane wydawnictwa Bradforda Coxa czy Locketta Pundta, ma też tę podobną luzacką przewagę nad intelektualnym zaangażowaniem, że się na nic nie porywa, a przy tym daleko mu do banału, chociaż kołysze się na tej krawędzi jak bujany fotel. Na albumie pojawia się numer „Inside A Seashell” i idąc na skróty, można tak „Overgrown Path” zmetaforyzować - jako połyskującą od deszczu muszlę wyrzuconą jesienią na brzeg, schronienie dla wspomnień, przed pogodą na zewnątrz, przed niepogodą wewnątrz, dla echa przeszłości, zresztą wiecie doskonale o jaką kliszę chodzi. Mimo to złapcie ją możliwie najszybciej, bo pewnie i można przejść obok obojętnie, nie tracąc wiele esencji z 2012 roku, ale uwierzcie, że o wiele milej zdjąć ten przemoczony płaszcz i schronić się na chwilę przed deszczem ważnych wydawnictw. Stąd też 7/10, ale w skali kubków gorącej czekolady.
Komentarze
[21 października 2012]