Ocena: 9

Tame Impala

Lonerism

Okładka Tame Impala - Lonerism

[Modular; 5 października 2012]

Gdyby nie znać zapowiadających „Lonerism” singli, w jakąż konsternację wprowadzić musi opener albumu, z wkręcającym się w głowę skandowaniem „gotta be above it, gotta be above it”, przy rytmie z jakiejś bit-maszyny. Czyżby Tame Impala widzieli się teraz bardziej w szeregach psychodelicznej awangardy niż na czele wspomnieniowego anty-wyścigu? Oczywiście tak nie jest, a przynajmniej niezupełnie, o czym przekonuje już za chwilę ten właściwy, bo czysto energetyczny wystrzał inauguracyjny - kosmische „Endors Toi”, który razem z sąsiednim majstersztykiem odlotu - „Mind Mischief” - przypominają, co nam tak zasmakowało dwa lata temu. A jednak w kontekście całości nie da się pierwszego wrażenia zignorować, bo tutaj naprawdę dzieją się rzeczy, nad którymi kompletnie nie da się być above it.

Pewnie wszyscy już dawno odczuli, że „Lonerism” jest wyśmienite, ale raczej komplikuje wizerunek grupy, niż go rozjaśnia. Zaszła tu taka zależność między debiutem a sofomorem, że ten drugi chyba dopiero tak naprawdę precyzuje, o co się tutaj rozchodzi. Na fali ciepłego przyjęcia wyszła z tych gości zupełna pewność siebie, chociaż ta śmiałość nie ma już wiele wspólnego z brawurą wyciskania soczystych gitarowych riffów. „Innerspeaker”, nie mówiąc już o debiutanckiej EP'ce, łatwo było umieścić w schemacie sieci nawiązań, w której jedynym objawem innowacji w obrębie tradycji jest jej miłe dla ucha odświeżanie oraz tak elementarne, stałe wyznaczniki wartości muzyki jak melodia i vibe - by następnie odpowiednimi dla takiego rozpoznania łatami z vintage'owej teki-wyobraźni recenzenta wykleić ogromną część wypowiedzi. „Lonerism” nie daje się już w ten sposób skwitować, bo to współczesny wehikuł, a luźne fantazjowanie na temat zagubienia tych numerów w czasoprzestrzeni i przypisywanie im autorstwa nieznanej grupy z czasu kolorowego lata '69 nie jest już choć chwilę, nawet tak iluzorycznie, przekonujące, bo żaden długowłosy luzak nie byłby w stanie tych numerów napisać. Technicznie – owszem – ale zbyt wyrafinowane to spojrzenie, zbyt holistyczne, onieśmielające bogactwem porozrzucanych jak jajka wielkanocne szczegółów, i w końcu – nie tak znowu po omacku fetyszyzujące starocie.

Gdyby jednak odrzucić znamiona nowoczesności, co przecież ułatwia pokusa, to mielibyśmy do czynienia z przerzutem z luźnej formy na konceptualną pigułkę na miarę różnicy między „Revolver” a „Sgt. Pepper's” czy „Mystery Magical Tour”, gdzie redukcja czystej postaci rock'n'rolla przy ogromnym zwiększeniu siły uwodzenia byłyby najogólniejszymi tropami. Rzadziej odzywają się ślady mięsistego gitarowego psychu, więcej tu repetycji, dziwnych wibracji, wokalnych wojaży w dalszych wymiarach, stereofonicznego skakania między kanałami i nawet lekkiego odhumanizowania, a konwencjonalny tok rozwoju utworów nie wpada w progres (za wyjątkiem odstających singli), tylko pogrąża się w odlocie przeszkadzajkowych modulacji, cięć, fakturowych nawarstwień i rozwarstwień. Równowaga sprawia jednak, że „Lonerism” sprawdza się świetnie na obydwu poziomach: jako zbiór kompozycji (w którym każda z osobna warta jest wysunięcia z szafy grającej), ale jeszcze lepiej jako album, w który należy wsiąkać w słuchawkach od początku do końca, najlepiej zresztą namiętnie całując przy tym znaczki pocztowe, co poza oczywistym skojarzeniem przypomina inny fakt przydający krążkowi kolorytu – nagrywanie tego materiału było bowiem rozbite po różnych zakątkach świata (vide okładkowa pocztówka z Paryża). I symboliczna mnogość doświadczeń doskonale współgra tu z kompleksową zawartością.

Co wydaje się świadczyć o odcumowaniu od „Innerspeaker”, to wcale nie wyższy poziom świadomości stosowanych zabiegów, a zupełnie inny niż ostatnio stan świadomości, który nam, słuchaczom, pozwala na swobodne dryfowanie w kolażowym mikroświecie tego albumu. A ten, przetwarzany podczas odsłuchu, rzutuje na ścianki mózgoczaszki fragmenty, które automatycznie układają się w mapę w skali makro – masa nawiązań przelatuje przed oczami, gdzie „Lonerism” jest trochę taką synekdochą gatunku psychodelicznego rocka. Nie przekrojem, ale właśnie czymś nieuchwytnie ślizgającym się po wielu znajomych kątach z przestrzeni równie wielu lat, czymś jak błysk starego, złotego radia w pękniętej witrynie, której odłamki przynależą już do nowoczesnej infrastruktury. Dlatego niekoniecznie dziwić muszą słowa Kevina Parkera, definitywnego masterminda zespołu, który wyznawał w którymś z wywiadów, że dopiero na poziomie nagrywania materiału na „Lonerism” czuł się zupełnie wolny, żeby popchnąć całość w zamierzonym kierunku. I przecież album rzeczywiście brzmi jak marzenie, a nawet dosłownie - jak marzenie senne, bardziej zresztą budujące niż apokaliptyczne. Bo umówmy się - „Innerspeaker” to był zbiór porządnych i wyśmienitych petard, ale tutaj całość przypomina raczej odnogi bluszczu oplatającego piosenki czymś dla nich odgórnym – oryginalną wizją, oczywiście czerpiącą ze źródeł tak zachłannie, jak gdyby wodopój miałby się na dniach wyczerpać, ale przy tym pieczątka Tame Impala w żadnym momencie nie traci na wyrazistości. Trudno więc zgodzić się na ucinanie tematu poprzez sprowadzanie tej frajdy do sympatycznego epigoństwa – tu w środku kłębi się dużo więcej niż tylko duszki hipisów, a jeśli już, to nie są to wytwory z ektoplazmy, a wysokiej jakości hologramy. Z chirurgicznej transpozycji pozostało tylko to budzące zazdrość wyczucie, jak wymiatać tak, żeby zostawić konkurencję na poziomie palenia jointów. Za to uzbroił się Parker w całe wagony własnych przypraw i nawet jeżeli sam ma na ten temat odmienne zdanie, to o tym, że wskazania na tandem Macca-Lennon, na Blue Cheer i 13th Floor Elevators, na Todda Rundgrena, Pink Floyd i wszystkich ich razem wziętych nie są wystarczające, niech świadczy fakt, że albumu nie da się łatwo wrzucić do worka z napisem revival. Bo nawet lekkie podgrzanie tego krążka sprawia, że z głośników wykipią pomysły.

W tym i sukces „Lonerism”: rozkracza się gdzieś między nowym – powodziami rozmazanych syntezatorów (porównania z MGMT łatwe, ale wcale nie z kapelusza), pozostałościami po zetknięciu z The Flaming Lips (perkusjonalia, znajoma konstrukcja „She Won't Believe Me”), śladami chillwave'u (wokalny mostek w „Mind Mischief”), czy kyussową motoryką w „Elephant” - a zużytym, czyli staroszkolnie samplowanymi wycinkami rozmów, specyficzną estetyką liryków, hipnotyzującymi „copy-paste” najwyższej próby (klasyczne „Keep On Lying”, jeszcze bardziej klasyczne „Sun's Coming Up”, czy ten wszechobecny dziadowy phaser, np. we wspaniałym „Nothing That Has Happened So Far Has Been Anything We Could Control”), czy wskrzeszonym szaleństwem z rzeczywiście jakoś korespondującego „A Wizard, A True Star” (fruwający po sieci cover „International Feel” znajomość potwierdza). Podobnie jednak jak u Rundgrena, pomimo jawnie pastiszowej otoczki nagrania nie proponuje się nam żadnej groteskowej, akrobatycznej pozy, a figurę kompletnie naturalną, inteligentną, a i przede wszystkim zachwycającą songwrtitersko. Bo przecież nic by z tego nie było, gdyby nie samoobrona kompozycji (prześliczne piętrowanie melodii w „Why Won't They Talk To Me?”, przestrzenność i rozbudowanie „Music To Walk Home By” - numery roku przecież), bardziej jeszcze wokół popu zorientowanych, ale przy tym o wiele bardziej kwaśnych, nawiedzających nas prędzej niż nadających się do nucenia, a miejscami nawet przeestetyzowanych, chociaż zawsze uroczych. Efektami zasypano nas jak śniegiem, i tak jak do odtworzenia „Innerspeaker” wystarczyłaby Parkerowi ekipa z podstawowym instrumentarium, tak „Lonerism” jest krążkiem stricte produkcyjnym, alchemicznym, w czym bez wątpienia pomógł Dave Friedman, człowiek kładący dłonie na nagraniach The Flaming Lips, Mercury Rev, czy Neon Indian, a który również i tutaj odwalił kawał świetnej roboty. Uprzedzając jednak zarzut o wydmuszkowej budowie albumu, jedynie powierzchowne przesłuchania mogą przywieść na myśl obawy, że pod atrakcją nurkowania w akwalungu skrywana jest wątpliwa pomysłowość - bardzo szybko okazuje się bowiem, że fragmenty tego witrażu zapętlają się w głowie na całe tygodnie. Ale co prawda, to prawda – nie znajdziemy tu swojego „Solitude is Bliss”, za to całą szufladę nieoczywistych hooków, jak instrumentalno-samplowa symbioza, która tworzy się w „Keep On Lying”, czy choćby nawet w niepozornych partiach wokalu na bonusie z iTunesa „Led Zeppelin”, a najkrócej mówiąc - dosłownie wszędzie. Nie ma jednak co płakać nad zmianą formuły – Tame Impala właśnie zapewnia sobie nieśmiertelność. Every tear will be gone from my eye / This old place is gonna give way to Glory – autokomentarz jak znalazł.

„Lonerism” niesie ze sobą największy potencjał omamienia rzeczywistości od czasu „Embryonic” - atmosfera nie rozrzedza się, choćbyśmy tego nawet czasem pragnęli, a erudycyjne ujarzmianie chaosu zamyka usta malkontentom. Taki wniosek to odwieczny wytrych, ale Tame Impala w 2012 roku faktycznie wydaje się być dużo dojrzalsze, o ile to w ogóle dobry epitet dla charakteryzowania muzyki, dla której słowo „acid” jest najkrótszą definicją. To już nie jest tylko ogarnięty zespół piszący bardzo fajne piosenki, ale poważny gracz na polu, owszem, eksploatacji, ale również pewnego rodzaju dyplomatycznej dyskusji ze spuścizną, formą jej unowocześnionego dziedzictwa, gdzie jednak ani nie jest to pudrowanie zwłok, ani też konstruowanie androida. To jest dokładnie to, w całej swojej gęstości, ale dzisiaj, nie wieki temu. A że Dungen i Coyne ostatnio trochę zwolnili, bez wahania typuję Tame Impala na najmocniejszego zawodnika w wadze ciężkiej fazy. Australia właśnie zrehabilitowała się za lata 60.

Karol Paczkowski (11 października 2012)

Oceny

Karol Paczkowski: 9/10
Marcin Zalewski: 9/10
Michał Weicher: 9/10
Jędrzej Szymanowski: 8/10
Michał Pudło: 8/10
Paweł Gajda: 8/10
Paweł Szygendowski: 8/10
Sebastian Niemczyk: 8/10
Wojciech Michalski: 8/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Średnia z 13 ocen: 7,84/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: dam
[5 stycznia 2013]
Droga redakcjo kiedy podsumowanie roku? Czekamy!!!
Gość: abc
[3 stycznia 2013]
dla mnie mgmt w porównaniu do tame impala brzmią jak przedszkolaki. Lonerism to od poczatku do konca w pełni świadoma i konsekwentna petarda, a muza mgmt to taka troche zabawa konwencją - nie to zebym ich nie lubił czy coś, ale trzeba przyznać że teraz to jest niższa półka.

co do recki to mi sie podoba, na screenagers sa duuuzo gorsze
Gość: e-tabaluga
[31 grudnia 2012]
zgadzam się z opiniami że trochę za długa ta recenzja. myślę że teorię względności einsteina dałoby się zwięźlej opisać. a album dobry choć faktycznie momentami trochę mgmt zalatuje. trzy pierwsze utwory na płycie najlepsze.
Gość: lol
[29 grudnia 2012]
ale wy potraficie pierdolić o nucie, jak nikt... [2] racja. troszkę krócej i bardziej... trafnie może?
Gość: KP
[29 grudnia 2012]
Do kogo adresowana jest ta recenzja? Do kolegów z redakcji czy do czytelników?

Szybciej przesłucham album i sam wyrobię sobie zdanie, niż przebrnę przez językowe chaszcze red. Paczkowskiego.

Zmiłujcie się.
Gość: nie zmogłem całości recki
[16 grudnia 2012]
a z zawodu pracuję z tekstem, więc przyzwyczajony jestem do różnych rzeczy...
a płyta niezła - fakt
Gość: Sta
[1 grudnia 2012]
Ło jezusicku... Kto - powiedzcie - kto powiedział autorowi tej recenzji, że liczba mądrych słów prosto ze słownika oznacza, że recenzja będzie bardziej fachowa i uczona. Mniej napompowanej erudycji, więcej prostoty i dystansu (do siebie zwłaszcza) panu Paczkowskiemu życzę! Myzyki lepiej słuchać niż pisać takie elaboraty. A płyta świetna.
Gość: zdred
[27 listopada 2012]
totalny przester w okolicach górnej średnicy albo sprzedali mi wadliwy krążek...
sama płyta ....rośnie...
Gość: ET
[3 listopada 2012]
sorry, no naprawdę nie chcę być malkontentem, ale tej recenzji nie da się czytać...:( Czy nie możesz kolego pobuszować w starych wydaniach MAchiny i zobaczyć jak trafnie i esencjonalnie oraz merytorycznie można zrecenzować płytę w KILKU nieprzeintelektualizowanych zdaniach? pozd!
Gość: django
[26 października 2012]
chyba wwww dupie
Gość: cicero
[25 października 2012]
krótko - dla mnie album roku.
Gość: heniek
[21 października 2012]
ja jestem ta plyta lekko rozczarowany. debiutancki krazek to byla petarda, Lonerism to przy nim zawilgocony kapiszon. prawdopodobnie polecieli sila rozpedu i na naprawde ciekawe granie musimy poczekac do nastepnej plyty. oczywiscie jest na czym ucho zawiesic (chociazby Keep in Lying czy bonusowy Led Zeppelin). ale wciaz slucham. moze cos mnie oswieci. pozdr!
Gość: Twoja Stara
[17 października 2012]
ale wy potraficie pierdolić o nucie, jak nikt...
Gość: karol p nzlg
[15 października 2012]
@kidej oczywiście, dzięki za czujność, już poprawione.
Gość: kidej
[15 października 2012]
Ta piosenka Rundgrena nazywa sie "International feel".
Gość: ioio
[13 października 2012]
http://soundcloud.com/latestartist
karol p
[12 października 2012]
@lyzka masz mnie - owszem, dało się, przepraszam. przyłożę się następnym razem.
Gość: lyzka
[12 października 2012]
a dłuższej recenzji nie dało się napisać?
Gość: karol p nzlg
[12 października 2012]
@Łukasz Komła dzięki, nie słyszałem tych koncertówek, remiksy znam, ale nie pałam do nich sympatią. Fakt, że Rundgren położył rękę na Tame Impala na pewno pomogło grupie, ale sam remiks słabiutki. O tym drugim nawet nie warto wspominać. Pozdrawiam.
Gość: Łukasz Komła
[12 października 2012]
Witam. Jak zauważyłem album Ci się spodobał, a więc polecam dotrzeć do wersji podwójnej - 2CD. W tekście nie było o tym mowy (z tego co przeczytałem). Na drugim krążku są utwory w wersji koncertowej, czyli" Apocalypse Dreams" i "Elephant" ,a także remiksy i np. "Elephant" - Todd Rundgren Remix. Pozdrawiam.
Gość: xx
[11 października 2012]
Apocalypse Dreams jest Gruuuuuuuuuube :)
Gość: syjam
[11 października 2012]
a nie przypuszczałem, że takie COŚ dane mi będzie usłyszeć na dniach...
Gość: syjam
[11 października 2012]
gooool
Gość: Tymon
[11 października 2012]
Dobrze prawi, polać Mu!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także