Ocena: 5

Yagya

The Inescapable Decay of My Heart

Okładka Yagya - The Inescapable Decay of My Heart

[Klik Records; 11 sierpnia 2012]

Niejaki Aðalsteinn Guðmundsson dzielnie wypełnia wytyczne PR’u islandzkiej muzyki, realizując się na polu ambitnej elektroniki (jakkolwiek głupio by nie brzmiał ten epitet w roku 2012), czego skutkiem jest wydany właśnie, jego czwarty album długogrający. Islandczyk, znany dotąd jako twórca chłodnego i minimalistycznego dub techno, na nowej płycie sprawia niespodziankę swoim fanom, proponując nową koncepcję swojej muzyki. Problem w tym, że ów prezent może na niektórych z nich wywołać wrażenie równe reakcji współczesnego dwunastolatka na parę nowych skarpet znalezionych pod choinką.

Yagya (tego pseudonimu artysta używa najczęściej) nie może poszczycić się taką skalą fejmu, jaką dysponują niektórzy jego krajanie z branży, chociażby Ben Frost, dlatego słusznie obwinia się na własnym facebookowym profilu o zaniedbanie promocji „The Inescapable Decay of My Heart”. Ponoć płyta w samym Reykjaviku, tuż przed publikacją tego tekstu, sprzedała się w zaledwie jednym egzemplarzu (!). Mimo to, artysta posiada pewne grono fanów nawet nad Wisłą (do których się zaliczam), których oddanie zaskarbił sobie dzięki poprzednim, udanym wydawnictwom (zwłaszcza „Rhythm of Snow”). Stąd bardziej wnikliwie postanowiłem podejść do jego nowego pomysłu na płytę, co rzutowało na późniejszą ocenę.

Nie trzymając dłużej w niepewności – owe novum w muzyce Yagya to wokale. Co prawda mogę uspokoić ortodoksów – artysta nie zerwał z chłodem, jakim charakteryzowały się jego dźwięki. Tyle tylko, że atmosfera jego utworów z udziałem wokalistów, przesunęła się o jakieś trzy miesiące wstecz. O ile „Rhythm of Snow” kojarzyło się z pustką i skostnieniem styczniowej nocy, to „TIDOMH” przenosi nas bardziej w zaawansowaną jesień. Wszystko za sprawą ckliwej melancholii jaka otacza nową produkcję.

Wsłuchując się uważnie w płytę, zdołamy oczywiście wydobyć esencję stylu Guðmundssona, choć same kompozycje zostały także złagodzone na potrzeby anturażu (w tle słychać morskie fale). Niestety skojarzenia są często bezlitosne, bowiem momentami ta płyta niebezpiecznie dryfuje w kierunku elevator music, a porównanie jej klimatu do spokojniejszych fragmentów „Melody AM” Royksopp, jest jedyną przysługą, jaką mogę wyświadczyć Yagya.

Pokrótce – relaksacyjny charakter tego wydawnictwa to tylko guilty pleasure, które może towarzyszyć wieczornym spacerom nad brzegiem morza. Prawdą jest też, że świadomość wcześniejszego dorobku Yagya usprawiedliwia taki sposób spędzania wolnego czasu. Cóż, dla romantycznych introwertyków zamieszkujących wybrzeża jak znalazł (niestety też się do nich zaliczam), dla wymagających bogactwa współczesnej elektroniki to trochę za mało. Czekamy na kolejne próby, panie Guðmundsson.

Rafał Krause (10 września 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
kuba a
[11 września 2012]
To proste. Nie każdy, kto napisze dla Screenagers jeden czy dwa teksty, jest z automatu oficjalnym członkiem redakcji.
Gość: kniaź
[10 września 2012]
Rafał pisał już wcześniej, dlaczego teraz dopiero oficjalne powitanie? ; ) czy to taki sposób na sprawdzenie, czy dał się zapamiętać? ; D

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także