Animal Collective
Centipede Hz
[Domino Records; 4 września 2012]
Jest to pewien problem. Załóżmy, że kazali na siebie czekać zbyt długo. Ktoś prymat przejął? Raczej czasy się zmieniły, choć wcale nie zapowiadały, że zmieniać się nie będą. To już znamienne, że nawet ekspresowo konsumowany „Merriweather Post Pavilion” wydaje się dziś być momentem całego 2009 roku. Momentem, na który 44 miesiące później może nie starczyć nawet kwartału.
I nie to, że dorabiam teorię. Animal Collective nagrali jeden ze swoich najsłabszych albumów. Wciąż na tyle dobry i frapujący, by forsować listy roczne, ale jednak nie dość wciągający, nużący wręcz miejscami, najzwyczajniej. Ani w głowie mi ich za to wielce łajać. Z pewnością mamy do czynienia z growerem – rozczarowanie, będące pewnie udziałem większości słuchaczy przy zetknięciu z „Centipede Hz”, w końcu ustąpi miejsca otrzeźwieniu, że to wciąż fragmenty jednego z najświeższych stylów we współczesnej muzyce. Zadbali również (niby zawsze dbają, ale tu wyjątkowo) o odpowiedni flow tej długiej całości – utwory wynikają z siebie nawzajem, lepią się i trzymają w szeregu. Ciekawym wątkiem jest pierwsze tak głębokie zanurzenie się w kulturowych odniesieniach. Deakin po raz pierwszy za mikrofonem, szczypta kwasu, AC jako współczesna wersja „Fab Four” i klimat wywołujący wcale niewymuszone skojarzenia z „Within You Without You” w „Wide Eyes” – ciąg prawie oczywisty, zresztą jest tego dużo więcej. Temat Black Dice również nabiera rumieńców, ponownie zaczynając funkcjonować nie tylko jako wywiadowy namechecking.
W „New Town Burnout”, położonym lekko poza centrum albumu, Noah Lennox po raz wtóry kradnie spektakl, zabijając tak samo, jak zrobił to w „Daily Routine”. Już na tegorocznych koncertach utwór ten przykuwał uwagę, przebijając spod webcamowej jakości frywolną rytmiką i emocjonalnym śpiewem. W zasadzie patent jest podobny, pulsacja znajoma, syntezator ten sam. A żre. Z czystym sumieniem – to jedyny „dziesiątkowy” utwór na płycie.
I gdy chciałem w głowie osadzić sobie tę nową płytę w kontekście całej dyskografii, doszedłem do wniosku, że najłatwiej przyszłoby to synestetom. Bo wszystkie kolory mienią się tu znajomo, a jednak w ten sposób dotąd Animal Collective nie brzmieli. To chyba największy szkopuł – dotychczas parli naprzód, zaskakując za każdym, częstszym razem. Teraz ponownie wydaje się, że znaleźli nową ścieżkę i jasne, nagrali znakomity longplay. Tylko, że to ścieżka gdzieś w bok, a ich stać na znacznie więcej niż znakomitość. W końcu to wciąż najlepszy zespół na tej planecie, nie mam wątpliwości.
Komentarze
[27 marca 2013]
https://www.youtube.com/watch?v=NIbtYzjLuMo
[7 grudnia 2012]
[27 września 2012]
[8 września 2012]
[4 września 2012]
[3 września 2012]
[3 września 2012]
Mamy znakomity singiel, niezły utwór z Deakinem , wspomniany New Town Burnout oraz bardzo taneczny Monkey Riches. Bejdełej przejście między tymi dwoma ostatnimi utworami jest znakomite. Reszta ma swoje momenty, komponuje się jako całość, ale jest nieco zbyt chaotycznie, Najsłabszy pierwszy indeks od dawien dawna, ostatni zaś na początku trochę mdławy, by pod koniec fajnie przyspieszyć i zwieńczyć płytę.
Album fajnie słucha się jako całość i na słuchawkach. Natomiast MPP słuchało mi się dobrze poznając tylko każdy utwór na osobności i na porządnych głośnikach.
7.5/10
[3 września 2012]
[3 września 2012]
[3 września 2012]
zabawne, że odrzut z tomboya staje się najlepszym numerem na płycie. jednak w kolektywie siła.