Jessie Ware
Devotion
[Universal Island; 20 sierpnia 2012]
Good news, everyone! I pisząc „everyone” mam na myśli naprawdę szerokie grono odbiorców. Jessie Ware ma niemałe szanse zostać ulubienicą zarówno zatwardziałych niezalowców, jak i miłośników mainstreamowego popu. A „Devotion” możemy potraktować jako zdecydowany krok w tymże kierunku.
Pierwsze długogrające dzieło Brytyjki, która zagościła tego lata w Polsce na Open'erze dziewiczym debiutem nie jest. Współpracowała ona wcześniej z Aaronem Jerome, Samphą i Jokerem, a pierwszy solowy singiel wydała jesienią ubiegłego roku („Strangest Feeling” na LP się nie znalazło). I choć wydawać by się mogło, że kariera Jessie rozkręciła się dość szybko to na pewno nie zaryzykowałbym nazwania jej podlotkiem. Raz, że dziewczyna ma już 27 lat na karku (co jest bardzo poważnym wiekiem np. dla dzików czy białych bocianów), a dwa, że od muzyki artystki bije wręcz dojrzałością.
Kompozycje, które znajdziemy na „Devotion” na pierwszy rzut ucha wydają się proste, jednak przy dokładniejszym skupieniu, wyłapujemy niuanse i dociera do nas, że niektóre z nich są wręcz drobiazgowo skonstruowane (polecam nauszne słuchawki do odsłuchu płyty). Ware śpiewa przejmująco, czasem biało, a czasem z czarną werwą, często stawia na długie wartości rytmiczne nadające wokalizom majestatu. Perkusje mocno akcentują pierwsze miary taktów, a analogowe syntezatory to wszystko rozcieńczają, sprawiając, że piosenki nabierają płynniejszej formy. Z dźwięków debiutanckiego longplaya artystki uderza chłód (jak na mój gust trochę miejscami go aż za dużo), choć i znajdą się trochę cieplejsze momenty – jak np. znakomite, ozdobione cudnym refrenem „110%”.
Jednak najważniejszą cechą charakteryzującą tę płytę jest (przy całej nieprecyzyjności określenia) jej przebojowość. Dobre i bardzo dobre chorusy spotykamy niemal pod każdym numerem. Jak np. w szerzej znanych singlach „Running” i „Wildest Moments”, wspomnianym wcześniej cudeńku „110%” czy moim wicefaworycie z płyty – agresywniejszym i rasowym 80'sowym „Night Light”. Okej, zdarzają się i bledsze momenty – jak np. nie do końca przekonujący mnie, trochę pozbawiony ikry otwieracz, czy dziwnie patetyczne „Taking In Water”.
Tym niemniej ograniczenie się do tak nielicznych wpadek w przypadku debiutanckiego materiału można z pewnością uznać za sukces Jessie Ware. Kto wie, czy z takim potencjałem songwriterskim nie urodzi się prawdziwa gwiazda popu. Ja osobiście nie miałbym nic przeciwko przynoszeniu Wam z każdym albumem JW coraz to lepszych wieści.
Komentarze
[20 lutego 2015]
[3 września 2012]
[2 września 2012]
[31 sierpnia 2012]
[30 sierpnia 2012]
ode mnie co najmniej 8 - pop jednak jeszcze nie umarł!
[30 sierpnia 2012]
nie mianownik?
[30 sierpnia 2012]
[30 sierpnia 2012]
Ależ skąd! Gotye to typowy "one hit wonder" epoki internetu. Natomiast pani Ware wręcz ma w genach stworzenie co najmniej kilku przebojów. Właściwie to już na tej płycie to zrobiła.
[30 sierpnia 2012]
[30 sierpnia 2012]