Ariel Pink's Haunted Graffiti
Mature Themes
[4AD; 20 sieprnia 2012]
„Mature Themes”? Ani dawnego klimatu, ani świetnych kompozycji. Pierdołowate, wkurzające, miałkie, szybko wypadające z głowy. Bezlitosne pierwsze wrażenie wybiło mnie lekko z pozycji fanboja Rosenberga, ale szkodliwego wirusa złapałem po „Before Today”. Oczekiwania, już od pierwszego kontaktu z czytelnymi przebojami, zbagatelizował fakt, że Pink podaje jednak coś bardzo sympatycznego i aż dziw później bierze, że się tego nie załapało od razu. „Mature Themes”? Być może grower roku, ale trzeba było najpierw przebić błonę uprzedzeń, żeby móc wślizgnąć się do środka.
Zanim jednak o penetracji: co ciekawe, znaleźć można więcej nominacji do orderów – stosunek irytacji do zafrapowania zasługuje na pięć gwiazdek, uhonorować należałoby też paradoks ulokowania się „Mature Themes” poza szerszą uwagą, choć to przecież już konik mainstreamu, a album... No właśnie – jest w pytę. Dziadowski epitet, ale z Rosenbergiem panuje przecież wiekowa samowolka, tym bardziej, że z tytułem płyty to na dwoje babka wróżyła: z jednej strony Ariel dojrzewa, co jest faktem (czytaj: hipotezą bezradnego recenzenta), o czym później, a z drugiej strony, mówi nam o dorosłych sprawach, na przykład o przysłowiowych „tych” sprawach, które z kolei granice konwencji kiczowatego absurdu, przenoszą poza granice czegokolwiek niedojrzałego.
To jasne, że opakowanie nadal przepoczwarza się w motyla, jednak tu właśnie dostrzega się pewne piętno pinkowej drogi do sławy – ta drag-queenowa, androgyniczna enigma zawsze stała pod najjaśniejszą latarnią wśród wszystkich składowych, ale tutaj mamy wręcz otwarty autotematyzm. Wrażenie intymności wydaje się silniejsze niż zwykle i polega na wchodzeniu do głowy (oraz slipek) Rosenberga. Bezsilne pseudo-usprawiedliwienie „I wanna to be good” w tytułowym „Mature Themes”, wyśpiewywane jest na sposób, który każe na moment zwątpić w programowo teatralny sarkazm czy zacierającą osobowość kliszowatość. Nikt nie kupi kuriozalnego pomysłu o mini-przełomie w kwestii autentyzmu wylewności Ariela, chociaż artystycznie rzeczywiście ciągnie to za zgoła inne struny niż śmiech błazna. Oświadczenie My name is Ariel and I’m a nympho, charakterystyczne dla prezencji Pinka, jednocześnie wybija z głowy, jak i wprawia w sekundową zadumę.
Zresztą poczucie humoru nie opuszcza Ariela, a nawet wyśrubowało się do jeszcze wyższego poziomu frywolno-pierdolniętej abstrakcji. Pytanie czy punkt G jest najlepszym punktem do porównania z bombą wodorową? Albo liryczne kurioza rodem z porno-horrorów w stylu „Blowjobs of death” (!) i w zasadzie całe maniakalno-erotycznie skoncentrowane „Kinski Assassin” czy „Schnitzel Boogie”, czyli... boogie o sznyclu, które bardzo mnie zresztą bawi (tak, recenzent ma maleńkie wyrzuty sumienia). Taki kocioł zwalnia słuchacza z konieczności podążania freudowskimi korytarzami, więc w porządku – ślepa uliczka, zostawiam takie tropy i niech mówi muzyka.
Najwięcej „starego Ariela” w „nowym Arielu” bez wątpienia dostajemy w „Schnitzel Boogie”. Stęsknieni pewnie pochylą się energicznie nad perwersyjnie niską jakością nagrania, i to tak powiedzmy na modłę „Oddities Sodomies” czy „Underground”. Dawno facet nie rozbawiał tak bardzo: brudne boogie w parze z gastronomiczną liryką, przechodzi płynnie w jakieś progresywne niemal, a może i quasi-religijne, pełne patosu wołania „schnitzeeeel!”, co jak już wspomniałem, bardzo recenzenta bawi, tym bardziej że podkład muzyczny również jest mięsisty. Ale wracając do uniwersalno-poprawnych dla twórczości Pinka punktów na „Mature Themes”, to można w ten sposób odesłać jeszcze kilka numerów: narcystyczne „Pink Slime”, naśladujące nieco spot reklamowy; „Farewell American Primitive”, brzmiące jak złożony autoplagiat oraz „Driftwood” – przywołujące najbardziej klasycznie psychodeliczne, doorsowo wręcz zorientowane kompozycje. Poza skrajnie męczącym „Live It Up” nie ma się jednak czego czepiać – te tracki z powodzeniem wypełniają luki, w żaden sposób nie osłabiając właściwości lotnych któregoś tam z kolei wehikułu czasu. Ale starając się o obiektywizm – tak, to fragmenty nieco słabsze. Nieszczęsne „Live It Up” to zresztą żadna nowość – numer oryginalnie nazywał się „Real Bad Liar” i pochodzi z płytki „Yaz Dudette”. Wersje są bardzo podobne od strony muzycznej, choć świeższa to najnowszy przykład ogromu skali wyplenienia brudu z muzyki Haunted Graffiti, ale w tym przypadku wytrącający z równowagi syntezator, rodem z dziecięcej zabawki, rujnuje wszystko.
Nie da się nie wspomnieć „Only In My Dreams” – hitu bez skazy i najlepszej kompozycji w zestawie. Ba, zaryzykuję, że to jedna z lepszych rzeczy napisana przez Rosenberga w ogóle, która paradoksalnie kiedyś, ukryta jak skarb pod puchem niskiej jakości, miałaby pewnie renomę bardziej urokliwej. Dzisiejsza łatwość muzyki Pinka niech jednak nie myli, bo to niezmiennie są rzeczy na świetnym poziomie. „THE BYRDS” – proponują w komentarzach na YouTube ktosie o błyskotliwszym ode mnie zmyśle skojarzeniowym, i coś w tym chyba rzeczywiście jest, choć znaczenia nie ma najmniejszego – układ piosenki to i bez porównań pop bajkowy, który tę zaraźliwość zawdzięczać musi delikatności w podejściu do materii (czego Haunted Graffiti nie stosują wcale często) i niepożałowania melodii. Co innego „Early Birds Of Babylon” – znaku wodnego stricte rockowego wcielenia Ariela. Gotycko barwiony post-punk w zwrotkach kładzie ten numer blisko „Menopause Man”, ale potem moc przesteru przeskakuje nawet tę znaną z „Butt-House Blondies” i wchodzi w mroczne konotacje (ciepłe uczucie Pinka dla metalu widać wreszcie jak na dłoni).
„Symphony Of The Nymph” pobrzmiewa z początku nieco jak kalkulatorowy Kraftwerk, by kręcić wokół piosenki z tanich, młodzieżowych filmów lat 80. o krwawych nimfomankach, ale kiedy Pink śpiewa But I can’t get enough of those bitches / I’m just a rock’n’rolla form Beverly Hills / My name is Ariel Pink, to coś tam nas naprawdę łapie za ten najważniejszy organ. Nie wszystkich musi przekonywać „Nostradamus & Me”, bo Haunted Graffiti odmalowujące niemal basowo-ambientowe pejzaże, to rzecz potencjalnie angażująca równie mocno jak przepowiednie o końcu świata. Usprawiedliwia go jednak pozycja na płycie – jest jej fałszywym zwieńczeniem, które po syntezatorowej inwazji „Live It Up” wrzuca w rejony nieco nieokreślone, ale o całkiem niezłej jakości relaksacyjno-hinotyzującej. Co innego, że gotuje nam się jeszcze perełka. Cover braci Donnie i Joe Emersonów wypadał świetnie w roli pierwszego singla, ale po szeregu gier z tematem zmysłowości, jako closer wybrzmiewa jeszcze lepiej. Ariel nigdy nie był tak pościelowo miękki, Dam-Funk z modern-soulu przesiada się na oldschool schyłku lat 70-tych i to jest perfekcyjny wybór na wygaszenie dojrzałych tematów, pogłębiając nostalgię do stanu z paczką chusteczek. Ok, jasne, że wystylizowaną do granic, ale w efekcie raczej sprawiającą wrażenie coverbandu z okolic ‘81 – tak „nie na miejscu” się to odtworzenie, bo nawet nie reinterpretacja, wydaje.
Walczyłem, żeby wystawić temu wydawnictwu ósemkę, na przekór odruchowemu spłukiwaniu go w kiblu czy chociaż pochopnych deklaracji o mało zaszczytnym miejscu, jakie zajmuje w jakiejś wydumanej hierarchii wydawnictw spod szyldu Haunted Graffiti. I poziom krążka obrony nie udaremnia – lwia część jara naprawdę mocno, ale faktycznie jest kilka potknięć, które można by najzwyczajniej wywalić. Ale choć poziom nierówności być może nigdy na oficjalnych wydawnictwach nie sięgał aż takiego pogłębienia, to w żadnym razie nie samymi singlami „Mature Themes” żyje. Załoga Rosenberga z powodzeniem kontynuuje spacery po schludnym studio i nie potyka się przy tym znacząco. A jednak załamanie wiary w to, że już zawsze musi być dobrze, również widnieje na horyzoncie.
Komentarze
[24 listopada 2012]
[13 października 2012]
[8 października 2012]
[7 października 2012]
[28 sierpnia 2012]
[27 sierpnia 2012]
[27 sierpnia 2012]
[27 sierpnia 2012]
Mi tam recenzja nie przeszkadza, a poza tym zgadzam generalnie ze zdaniem autora. "Mature Themes" robi wrażenie bycia średnim albumem. Z początku sam dałem się na to nabrać, ale z czasem sytuacja uległa całkowitej zmianie. No, może rzeczywiście wypadałoby go odrobinę skrócić, a na tle dotychczasowej dyskografii Ariela będzie figurował jako ten "najmniej dobry", ale i tak świetna, wciągająca płyta, typowy grower. "Only In My Dreams", obok "The House That Heaven Built" i "I Know What Love Isn't" jeden z singli roku.
[27 sierpnia 2012]
[27 sierpnia 2012]
[27 sierpnia 2012]
[26 sierpnia 2012]
[25 sierpnia 2012]
[25 sierpnia 2012]
pozdrawiam.
[25 sierpnia 2012]
[24 sierpnia 2012]
Zgadzam się z Gosią: w tekście jest masa potworków językowych, przymiotniki i przysłówki wciśnięto możliwie wszędzie, składnia leży kwicząc. Przykład pierwszy z brzegu:
"choć poziom nierówności być może nigdy na oficjalnych wydawnictwach nie sięgał aż takiego pogłębienia".
Poziom nierówności czy poziom pogłębienia? To jest niestety kwestia braku giętkości pióra, a nie nieumiejętnego czytania.
[24 sierpnia 2012]
[24 sierpnia 2012]
[24 sierpnia 2012]