Frank Ocean
Channel Orange
[Def Jam; 10 lipca 2012]
„Nostalgia.Ultra” był bodaj najlepszym krążkiem z obozu Odd Future. Frank Ocean nie bardzo pasował do kontrowersyjnych buntowników – jego teksty trzymały wysoki poziom i wykraczały znacząco poza bragga/słowną pornografię, a songwriterski kunszt i produkcyjną pedanterię postawił ponad dźwiękowy brud i niechlujność. Historia spotkania Franka z wesołą kompanią Tylera nie tylko tłumaczy ten rozdźwięk, ale mówi wiele o mechanizmach rządzących współczesnym rynkiem muzycznym. Frank jako człowiek Def Jam długo nie mógł doprosić się o wydanie/promowanie swoich utworów w ramach wytwórni, parał się ghostwritingiem i ciężko znosił artystyczny niebyt. W sukurs przyszło Odd Future, które wzięło Franka pod skrzydła i tumblerową metodą zrobiło z niego gwiazdę. Dopiero wtedy Def Jam przekonał się do młodego piosenkarza, a liczba odsłon jego klipów nakręconych za kasę wytwórni przekroczyła kilka youtube’owych milionów. Zabawne, że do artysty soul/r’n’b wielką wytwórnię przekonali obrzydliwcy i skandaliści. Dziwne z kolei, że Def Jam nie poznał się na tym diamencie odpowiednio wcześniej i trzymał go w szufladzie.
Skoro mamy już jednego słonia w pokoju (Odd Future), to załatwmy jeszcze drugiego – tumblerowy list Franka. Nie mam ambicji rozstrzygać, czy był to ruch promocyjny, czy szczere wyznanie z potrzeby serca, ale biorąc pod uwagę jego teksty i stylistykę listu, można bezpiecznie założyć, że mamy do czynienia z czymś, co świetnie wpisuje się w ogół działań artystycznych młodego wokalisty. Post na tumblerze w tej formie i o tej treści jest w zupełnej zgodzie z wizerunkiem, jaki może zbudować sobie słuchacz na podstawie nagrań Franka. A reperkusje dla zmaskulinizowanego, homofobicznego świata soulu/r’n’b/hip-hopu? Po wsparciu, jakie dostał (od Beyonce po Tylera) raczej nie będzie większych zmian, status quo zostanie zachowane, 50 Cent się nie ujawni (drobny żarcik). Niemniej forma opowieści Franka potwierdza to, co niesie jego muzyka – klasę.
Historia na bok, tumblr na bok. „Channel Orange” już jest. Dojrzalszy niż mixtape, bardziej zorientowany na organiczne granie i groove. Na pewno mniej przebojowy w oczywisty sposób, ale kompozycyjnie i aranżacyjnie powalający na łopatki. Frank Ocean zbliżył się do soulu, oddalił odrobinę od r’n’b i to, co słyszymy w wielu momentach „Channel Orange” przypomina lepszą wersję Shafiqa Husayna (trudno się dziwić – Om’Mas Keith z Sa-Ra pomagał w nagrywaniu albumu).
Oczywiście, melodie i aranżacje Oceana aż proszą się o kolejne nazwiska – prince’owski „Lost”, stevie-wonderowski posmak wielu numerów, utwory o syntetycznym charakterze, po które mógłby sięgnąć Drake (i zaśpiewać je dwanaście klas gorzej), zaś nad wszystkim unosi się duch Pharrella z najlepszych czasów (który swoją drogą też pomagał przy nagrywaniu płyty – Pharell, nie duch). „Channel Orange” nie jest bynajmniej mozaiką gatunków i patentów, to dojrzały manifest własnej stylistyki, na rozdrożu między soulem z dawnych lat, r’n’b w najlepszym wydaniu i sporą dozą kompozytorskiej wyobraźni. Znalazło się i miejsce na monumentalną, niemal dziesięciominutową kompozycję „Pyramids”, która krąży między epickością starożytności (w pierwszej części), a wyciszoną, intymną współczesnością (na hip-hopowym podkładzie części drugiej); i czterdziestosekundową miniaturę „Fertilizer”, która równie dobrze mogła trafić do repertuaru Smokey Robinsona. Produkcyjnie wszystko jest na najwyższym poziomie, przyczepić się można jedynie do electro-wobbli w „Pyramids”, ale w kontekście całego utworu bronią się i one.
Instrumentacja albumu to rzecz godna szacunku – od Hammonda w kilku numerach, po oszczędnego Rolanda 808, wszystko tworzy cudne, misterne aranże. Frank Ocean prawdopodobnie ma zamiast głowy melodyczną studnię bez dna. Od kiedy pierwszy raz usłyszałem „Channel Orange”, łapię się na nuceniu fragmentów praktycznie z dowolnej części albumu. Ileż jest tu wybitnych refrenów – „Forrest Gump”, „Sweet Life”, „Lost”, „Crack Rock”... Przejmujące, patetyczne wokalizy w „Bad Religion” może przerosłyby wielu współczesnych śpiewaków, ale nie Franka, który nie tylko unika kiczu, ale partie o kiczowatym potencjale zmienia w majstersztyki. Cieszy też umiar w zaproszeniu gości – Earl Sweatshirt doskonale wpasowuje się w lekki „Super Rick Kids”, Andre 3000 robi swoje w „Pink Matter”, gitara Johna Mayera tworzy ładne interludium „White”.
Teksty to mocny punkt „Channel Orange”. Wreszcie w muzyce pop można znaleźć coś, czego jej od jakiegoś czasu brakuje – storytelling, liryka roli (lekcja Beyonce?), najrozmaitsze strategie narracyjne (najbardziej wymyślnym utworem pod tym względem jest „Pyramids”, który w sprytny sposób łączy dwa plany narracyjne przemianami w muzyce, a historia). Frank opowiada o miłości i jej najróżniejszych formach (miłość niemożliwa, niespełniona, zakazana, prawdziwa itd.), o seksie i dekadencji, narkotykach. Zestaw tematów nienowy ani niezbyt zaskakujący w muzyce popularnej, ale dzięki narracyjnej przebiegłości Franka, łatwości, z jaką wchodzi w najróżniejsze liryczne role, dostajemy jeden z najciekawszych tekstowo albumów ostatnich lat.
„Channel Orange” to album wyśmienity, kropka. Dla tych, którzy spodziewali się kaskady przebojów (co mógł zapowiadać mixtape), może być zawodem, ale od razu się otrząsną – przecież w zamian dostają zestaw doskonale skomponowanych, zaaranżowanych i wykonanych utworów, których niełatwa, czy może bardziej nieoczywista czasem forma, olśniewa misternością i dojrzałością. Przed Frankiem świetlana kariera, a przed nami nieskończenie wiele odsłuchań „Channel Orange”.
Komentarze
[16 lutego 2013]
[16 lutego 2013]
[8 października 2012]
[15 sierpnia 2012]
[9 sierpnia 2012]
[9 sierpnia 2012]
[9 sierpnia 2012]
[9 sierpnia 2012]