Guillemots
Hello Land!
[The State51 Conspiracy; 7 maja 2012]
Guillemots powracają na Ziemię. Być może to kwestia braku oczekiwań – po spektakularnym debiucie zespół zawodził nas tak wiele razy, że praktycznie przestaliśmy o nim myśleć – ale „Hello Land!” rozpatrywałbym w kategoriach jeśli nie odrodzenia, to na pewno nowego otwarcia kariery Fyfe’a Dangerfielda i jego kompanów. Nowa płyta – jak zapowiada grupa, pierwszy z aż czterech tegorocznych longplayów – spuszcza sporo powietrza z dotychczasowych dokonań Guillemots, muzyki będącej często zakładnikiem swoich absolutystycznych zapędów. Dangerfield nie rezygnuje bynajmniej ani z multibrzmieniowych aranżacji, ani z ekspresyjnego, wysokiego śpiewu – wydaje się po prostu artystą bardziej wyluzowanym, swobodniej żongluje inspiracjami. A te, jak nigdy wcześniej u Guillemots, tak mocno kojarzą się z latami siedemdziesiątymi – dekadą największej świetności Pink Floyd i Davida Bowie’ego. Od tych pierwszych „Hello Land!” zapożycza cierpliwość w przemierzaniu dźwiękowego krajobrazu, owocującą klimatem medytacyjnego, uduchowionego wojażu; od drugiego czerpie w sposób bardziej dosłowny – wszak obfita część instrumentalnej suity „Byebyeland” wynika wprost z mitycznej strony B kultowego „Low”. W świecie frapujących harmonii Guillemots często odwołują się do pierwotnej, folkowej wrażliwości, rozwijając eklektycznie konwencję zespołów w rodzaju Fleet Foxes. Tak dzieje się w najlepszej bodaj piosence płyty, „Up On The Ride”, która Dangerfieldowski lament obraca w festiwalową wręcz celebrację optymizmu spod znaku popu lat sześćdziesiątych, jeśli nie festiwali w San Remo. Zwłaszcza w dobie, w której za czołowe brytyjskie zespoły uznaje się czerstwiznę w rodzaju Kasabian, warto przypomnieć sobie o talencie i muzykalności Guillemots. I nawet jeśli w przeszłości nie wszystko między nami było na tip-top, respektować ich przynależność po dobrej stronie mocy.
Komentarze
[13 sierpnia 2012]
[25 lipca 2012]