Beach House
Bloom
[Sub Pop; 15 maja 2012]
Nie wiem, skąd ten hype na Beach House. Nie no, oczywiście wiem: to piękna atmosferyczna muzyka, zdrowy, bo minimalistyczny patos i melancholia, charakterystyczny rozmarzony wokal i Stratocaster z rozkręconym delayem. Ale na litość boską, ile można to znosić? Szczególnie bez jakichś spektakularnych piosenek. No nuda, panie, flaki z olejem, jedno kopyto, nieodkrywanie Ameryki, zjadanie własnego ogona, piosenki (tam piosenki… Płyty!) jak dwie krople wody i inne sformułowania oklepane adekwatnie do opisywanego przedmiotu. Równie oklepane jawią się wszystkie recenzje kolejnych albumów zespołu. Ja się nie wyłamię, ale co mi tam; nie mogę pozbyć się wrażenia, że jednostajność omawianej materii mnie w tym przypadku usprawiedliwia.
Trudno przecież podsumować nowe dokonania grupy bez pisania o tym, że Beach House słucha się dla klimatu, że wypracowali sobie ścisłą recepturę swojego kawałka i dzielnie się jej trzymają, że z tych bliźniaczych kawałków kompilują całe bliźniacze albumy, że tego nowego chyba już naprawdę nic nie różni od „Teen Dream”, że nigdzie się nie spieszą, że miewają czasem głupie sny, że wiele w nich subtelności, uroku i gracji, ale mało ciekawych kompozycji, że wciąż ciągnie ich do Cocteau Twins z początku lat 90. („Wild”) i że potrafią zacząć jak The Residents i skończyć jak kolejna kopia Kate Bush („Lazuli”).
Są tacy, co z ich muzyką czują się jak u siebie w domu bądź jak ryba w wodzie, innych ta monotonia doprowadza do szału lub białej gorączki. Jedno jest pewne: kupując „Bloom” na sto procent nie kupujemy kota w worku za pieniądze wyrzucone w błoto. I niech się ta płyta sprzedaje jak ciepłe bułeczki. Spójrzmy prawdzie w oczy: paląc za sobą mosty i rzucając się na głęboką wodę z kłodami pod nogami Beach House mogliby łatwo pójść z torbami i przestać wiązać koniec z końcem. Oni wiedzą, co jest grane i nie sposób wybić im tego z głowy, skoro wszystko idzie jak po maśle. Z palcem w oku wykuwają te swoje diamenciki dream popu, który znają jak własną kieszeń. Może kogoś to jeszcze zwali z nóg, może komuś opadnie szczęka, może ktoś uchyli przed tym czoła. Ja zachowuję zimną krew i nie czekając jak na zbawienie, daję im kosza prosto z mostu. Koniec końców, koniec kropka.
Komentarze
[16 sierpnia 2018]
Ta recenzja jest z 2012
[14 sierpnia 2018]
[20 lipca 2012]
[20 lipca 2012]
[16 lipca 2012]
[16 lipca 2012]
Kolejna fajna płyta, chociaż liczyłem na zmianę brzmienia na trochę bardziej gitarowe, ale i tak jest fajne.
A z tym brakiem ryzyka - na to liczą grupy głównie rockowych dinozaurów a nie zespół dla głownie studentów, którzy często zmieniają gusty. Amen
[16 lipca 2012]