The KDMS
Kinky Dramas And Magic Stories
[Gomma; 11 maja 2012]
Jeśli zaliczacie się do grupy słuchaczy w goracej wodzie kąpanych, to istnieje ryzyko, że „Kinky Dramas And Magic Stories” skreślicie przedwcześnie. Krążek Kathy Diamond i Maksymiliana Skiby zrazu odstręczać może kunsztowną przezroczystością, zamiłowaniem do nu-dyskotekowej kliszy, przewidywalnością narracji. The KDMS nie bardzo wiedzą, jak zaskarbić sobie cierpliwość odbiorcy, a przecież tak bardzo jej potrzebują – piosenki finalnie okazują się wysmakowanymi, finezyjnymi popisami producencko-wokalnego duetu, a „Kinky Dramas And Magic Stories” z nawiązką wypełnia pustkę powstałą w wyniku wieloletniej już – „Overpowered” reprezentuje dziś czasy niemal tak samo odległe, jak rząd Leszka Millera – absencji Roisin Murphy.
„Panna Diamond”, którą kojarzyć można z długaśnego debiutu „Miss Diamond To You” i jednego z punktów odniesienia nowego disco, nagranego u boku Aeroplane singla „Whispers”, odnajduje się w skrupulatnych, oszczędnych aranżach Skiby po mistrzowsku – jej chłód, dystynkcja, umiejętność „ustawiania” słuchacza w pozycji admiratora to przecież wszystko atrybuty, których wymagamy od największych dam dyskotekowej wokalistyki. Choć trzeba przyznać, że kreacja Kathy zdaje się kończyć wraz z momentem jej odejścia od mikrofonu – daleko jej do gwiazdorskich zapędów wspomnianej Murphy.
Płyta to jednak przede wszystkim piosenki – „Kinky Dramas And Magic Stories” na przekór panującej w świecie nu disco modzie na edity nie pozwala o tym zapomnieć i wychodzi na tym znakomicie. Utwory są względnie zwarte, puentowane refrenami, odmienne pod względem tempa i środków, odwołujące się do kilku różnych nurtów – jeśli disco przyjmiemy tu za wspólny azymut, to z powodu specyficznej wrażliwości, której wyznacznikiem jest obsesja elegancji, wyczulenie na detal, mania doskonałości brzmienia. Sądzę, że to dlatego – wbrew wszelkim przesłankom – jest to album bardziej słuchawkowy niż imprezowy. Nawet najbardziej żarliwe propozycje The KDMS, jak „Tonight” czy „Wonderman”, nie rozpalą wielu klubowych parkietów, za to dadzą się smakować dużo dłużej i głębiej niż niejeden dancefloorowy banger. O melodycznej maestrii „Part Time Lovers”, flircie z chillwave’em w „Your Love Is Right” albo ukłonie dla synth-funku lat osiemdziesiątych „Somethin’s Eatin’ Me” nie wspominając. Sformułowanie „dla koneserów” zaczyna znów nabierać rumieńców.