
Hukos
Knajpa upadłych morderców

[Step Records; 27 kwietnia 2012]
Modnie jest porównywać do innych. Tu się nie da, choć Hukos wnosi do polskiego rapu tyle świeżości, co ostatnia płyta Warszafskiego Deszczu. Bo tematy oklepane jak maska auta twojej kobiety, a bity – w wydaniu uliczno-pompatycznym z koncertowym potencjałem – standardowe do bólu (a że mimo to dobre, to już nic nie znaczy, o niczym nie świadczy). Ale przyrównać „niedoszłego zamachowca” Lecha Kaczyńskiego do takiego Chady, Soboty, Piha lub Rycha? Bardzo śmieszne.
Nie można zestawić w sposób dwojaki: własny styl – własnym stylem, niespotykana charyzma – niespotykaną charyzmą, burzący grube ściany internetowych hejterów głos – wiecie-jakim głosem, ale w jednym szeregu z wymienioną czwórką posiadacza ostrego jak brzytwa flow nie postawię. Nie ta marka, nie ta wyrazistość. Acz niewyparzona gęba jest – dziś bardziej przyciąga uwagę „świadomych słuchaczy” niż ogólnopolskie media i ABW (i dobrze). Zdarzają się też ciekawe pomysły na numery, choćby na ten nagrany w duecie z Te-Trisem („Niech kamienie przemówią”). Albo na dylogię, na którą składają się „Jasna strona Marsa?” i „Ciemna strona Wenus”.
Ale brakuje „kropki nad i” – tudzież kogoś, kto powiedziałby Hukosowi, że nagrywanie kolejnego tracka o tym, że w ’95 było zajebiście, jest nudne jak klony Smarka. Bo m.in. przez takie kwiatki wciąż jest tylko solidnym zawodnikiem, mającym niewykorzystany potencjał na bycie pierwszą ligą. Chciałoby się, żeby w końcu do niej trafił (już za chwilę, wierzę). W końcu ze wszystkich ulicznych MCs zdaje się mieć najlepiej poukładane w głowie.