Charlie Haden & Hank Jones
Come Sunday
[EmArcy; 7 lutego 2012]
Utwór „Come Sunday”, kompozycja Ellingtona, śpiewana, grana, wykonywana latami przez wielu, najwyraźniejszy ślad w mej pamięci pozostawiła pewnego czerwcowego wieczoru, gdy w odtwarzaczu wirował album „Iron Man” Erica Dolphy’ego. Interpretacja w duecie na klarnet basowy i kontrabas (Richard Davis) poraziła mnie dwukrotnie, najpierw – swą oryginalnością i perfekcją kontrapunktu przy rozpoczynającym utwór motywie, rozpisanym w procesie bezsłownego, nadzmysłowego porozumienia obu muzyków, później zaś dzięki szaleństwu, w jakie każdorazowo zwykł wrzucać się Dolphy przy próbie nadania pozorów symetrii wypływającym z jego instrumentu dźwiękom. Jak zatem w ogóle mogłem przypuszczać, że kiedykolwiek oczaruje mnie jeszcze inna, spokojna i niebywale zachowawcza wersja starego przeboju?
Kompozycja „Come Sunday” w wykonaniu Charliego Hadena – wszechstronnie utalentowanego kontrabasisty, oraz Hanka Jonesa – legendarnego, zmarłego przed dwoma laty pianisty, obywa się bez fajerwerków, nie stara się przypodobać ani uwieść błyskotkami, zdaje się zwyczajnie i spokojnie płynąć. Rozlewa się niczym – by użyć oczywistego skojarzenia – delta Mississippi, po rozległych amerykańskich równinach. I bije z niej (kompozycji, ale i rzeki) harmonia, i to coś, co urzeka słuchającego na zasadzie zanurzenia się w przyjemnej, ciepłej atmosferze rodzinnych stron, wspomnień niedzielnych obiadów, z parującym indykiem krojonym przez głowę rodziny pośród promieni słońca wpadających przez kwieciste firanki...
Tak ujęta harmonia przynależy albumowi w pełni, a usłyszymy na nim poza „Come Sunday” również tradycyjne amerykańskie hymny, pieśni i ludowe melodie. Mamy tu zatem „Down By The Riverside”, „Give Me That Old Time Religion”, czy „Deep River”, wszystkie wykonane subtelnie i, powiedziałbym, z nieukrywaną miłością. Hank Jones dokładnie wie, w których momentach podbić i zaakcentować fragment melodii, by ukłuć miękko w serce, natomiast Haden postarał się o to pachnące palonym drewnem, skrzypiące brzmienie, rozlegające się pogłosem pośród czarujących dźwięków.
I biorąc pod uwagę wszystko co powyżej, nadal trudno mi zrozumieć fenomen wiszący nad nagraniem szacownego duetu. Przecież nie usłyszymy tu awangardowego Hadena z okresu „Liberation Music Orchestra”, ani nawet nowojorskiego, noir-Hadena z „Haunted Heart”, którymi niezmiennie się zachwycam; nie dany nam będzie również galop i finezja dynamicznych klawiszowych pasaży, z których można wypaść na zakręcie, takich jak grywane przez Mortona czy Lenniego Tristano. Cała ta ekscytacja, która oczekiwana – nieoczekiwanie się nie zjawia, podyktowana jest specyfiką duetu, bo „Come Sunday”, będące już drugim nagraniem obu panów, zabiera nas do wnętrza emocji operując jedynie skrawkami wyłowionymi z obrazów i wspomnień. Odnajduję więc swoje szarże, mimo że nie szarżujące – choćby gdzieś w środku „Going Home”, gdzie Jones niczym najwytrawniejszy mag improwizuje i tworzy pod prostym schematem kontrabasu niebywale urzekające sekwencje, których nie powstydził by się sam McCoy Tyner.
Z gry obu muzyków bije mądrość, której nie mają młodzi zapaleni buntem dekonstrukcjoniści, a który przynależy właśnie doświadczonym artystom budującym swe późne brzmienie na uczuciu i pasji do dźwięków, które ich ukształtowały. Warto posłuchać, co mają do powiedzenia, mimo że nie odkrywają Ameryki.