Ocena: 7

Lilacs & Champagne

Lilacs & Champagne

Okładka Lilacs & Champagne - Lilacs & Champagne

[Mexican Summer; 31 stycznia 2012]

Lilacs & Champagne to kolejna porcja miejskich zabaw w szamanów, oczywiście takich ze szkiełkiem w oku odejmującym przestrzeni kilka dekad. Tu w wydaniu gęsto korzystającym z samplera, zresztą dwa interesujące single wraz z wideoklipami dokładnie nakreśliły, czego można się spodziewać. Kolaż taki jest jak zwykle silnie psychotyczny, ale w konotacjach względnie przypadkowy – ulice L.A, kaniony, sielskość tropikalnych refleksów („Battling The City”), noir, wiedza tajemna czy kiczowate horrory są tu nie tyle obok siebie, co nakładają się w warstwowe, narkotyczne dziwadło. Dlatego przychodzą do głowy fantazmaty o detektywistycznych odczytach tajemnych inskrypcji malowanych sprayem na ścianach wielkich miast, a kultura indyjska zamknięta w bazarach z tanimi lampami i fanatycy religijni na haju przepychają się z r'n'b w odbitce zdjęcia z Polaroidu. Album, oprócz tropów prowadzących do Olde English Spelling Bee, to miszmasz z paru wycinków wokali przywdzianych w szaty kalifornijskiego spleenu z silnym akcentem kultur Wschodu - czyli w zasadzie standard, tyle, że bez zdarcia estetyką lo-fi. Kiedy już przyrównać do OESB, to Lilacs & Champagne bliżej chyba klimatem do Forest Swords niż Rangers, a z tych drugich to pożyczają prędzej leniwe gitary z nagrzanego asfaltu „Pan Am Stories” („Sensations”).

Pierwsza połowa albumu intryguje pod postacią wielowątkowego witrażu z nawiedzonego domu zamieszkałego przez kolesi z dwoma atrybutami: dzwony i afro. Kręcą się tam zerkając na tanią projekcję slajdów o sekcie wilkołaków, odprawiających przedstawienia na kształt neopogańskich rytuałów fonograficznych – wykrajania obskurnych sampli na ołtarzach, pseudomistycznych medytacji nad instrumentami, etc. Druga połowa to, generalizując, zabawa w jeszcze gęstszą psychodelę z orientalnym posmakiem – repetytowane jak mantra psychojamy („Laid Fucking Back”), prowadzące już zupełnie w opium i kadzidła, co jak najbardziej może nudzić. Ale tam gdzie ciężko jest obronić wartość czysto muzyczną, tam atmosfera oczywiście ratuje sprawę, choć wiadomo, że pozostaje to kwestią upodobań. Mnie całość przekonuje i świetnie, że wszystko zawiesza się w dusznych oparach perwersji („Morocan Handjob”) i jakiejś czającej się nad tą wariacją apokalipsy („King Of Kings”) – ciut jak z Harry'ego Angela, gdyby go przenieść do zróżnicowanych etnicznie dzielnic L.A. lat 70. Autor noty z oficjalnej strony Mexican Summer słyszy Lilacs & Champagne, jako kolaborację Nurse With Wound z J-Dillą, i to kuriozalne zestawienie oddaje przestrzeń jaką zagospodarował ten album – kocioł ze zamerykanizowanymi ochłapami wielokulturowości zalanymi gęsto czymś paranoidalnym, raczej w komiksowym wydaniu, ale coś tu rzeczywiście niepokoi. Bo początek tego filmu może wyglądać tak: w upalny dzień wchodzicie do herbacianego sklepu na Chinatown, gdzie włączacie kasetę z „Blaculą” i zażywacie na seans ayahuascę. Słyszycie strzały na dzielni i wszystko idzie w tę złą stronę. Wspomnieć tylko, że ten specyficzny trip kończy kapitalne „Listener X”, gdzie post-rockowe Grails wyraźnie zasłuchało się w „Frontier Psychiatrist”, ale też w motywach muzyki arabskiej. I może to wszystko nie jest warte uwagi, ale ja się chętnie na takie albumy nabieram.

Karol Paczkowski (24 lutego 2012)

Oceny

Średnia z 1 oceny: 5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
karol p
[25 lutego 2012]
@ allson heh, racja, sorry za przeoczenie tego kontekstu.
Gość: allson
[25 lutego 2012]
O Panu Czesławie było wspomnieć !

http://www.youtube.com/watch?v=-K2OaysMT1w

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także