Ocena: 6

Lana Del Rey

Born To Die

Okładka Lana Del Rey - Born To Die

[Interscope; 27 stycznia 2012]

Popkultura karmi się iluzją, złudzeniem, kłamstwem. Jej konsumentowi obiecuje się doznania i wrażenia, których zwykle nie można odnaleźć w otaczającej nas rzeczywistości. Czyż nie na bazie zmyślonej kreacji swój sukces odniosła Lady Gaga? Bo ile w gruncie rzeczy zostaje z jej prostej muzyki, gdy wyrwiemy ją z wizualnego kontekstu przebrania, które przyodziewa panna Germanotta lub pozbawimy ją jej filozofujących teledysków? Zdejmując słuchawki i wchodząc do kina, przykładów na cudowność życia w kłamstwie też nie brakuje. Oto wielki triumf niemego „Artysty” i „Hugo” Scorsese też przecież opierają się na iluzji, że jesteśmy zabierani w podróż do przeszłości (a właściwie prehistorii) kina, która dla przeciętnej dziewczyny z Facebooka i zwykłego, tweetującego chłopaka stanowi taką samą wyprawę, jakby się właśnie przenieśli do epoki kamienia łupanego czy też czasów renesansu. Na kłamstwie własną promocję oparła też Lana Del Rey. Lizzie Grant zresetowała całkowicie swoją muzyczną przeszłość i nieudany początek kariery, powiększyła sobie usta i zaczęła wyglądać, jak gwiazda kina późnych lat 30./wczesnych 40. Zarzuty o wyrachowanie i brak autentyzmu w jej przypadku będą zawsze kuriozalne, dopóki Lizzie nie będzie chciała zostać następczynią Boba Dylana i Joni Mitchell. Na razie chce być tylko gwiazdą (gwiazdką) muzyki pop i wszystko, co czyni jest niemalże podręcznikową drogą do celu, jaki sobie obrała.

Z wielu miejsc wylewają się niepochlebne recenzje „Born To Die” (przy czym istnieje też sporo całkiem pozytywnych opinii o tej płycie), usprawiedliwione niedawnym pojawieniem się Lany Del Rey w „Saturday Night Live”. Zastanawia mnie, czy naprawdę nikomu nie przeszło przez myśl, że „okropność” tego występu może być wyreżyserowanym spektaklem nastawionym na późniejsze zyski z przełożonej (lub nie) trasy koncertowej wokalistki, której zarzuca się „nieprzygotowanie do wielkiej sławy” i wynikających z niej obowiązków? Jakże miło byłoby zostać świadkiem publicznej porażki oszukańczego zjawiska – powiedzą hejterzy, natomiast ci kibicujący od początku i nie zrażeni niespójną komunikacją ich ulubienicy, też będą ciekawi, czy się mylili, czy też nie. Nie wchodząc w buty Antoniego Macierewicza i teorii spiskowych, epizod w „SNL” może mieć też bardziej prozaiczne podłoże. Oto przygnieciona ciężarem własnej PR-owej machiny Lizzie Grant nie dawała rady i wysypała się w nienajlepszym momencie, bo na oczach milionów telewidzów. Tak czy siak, w telewizyjnym występie 25-letniej wokalistki ostatnią rzeczy, której bym się doszukiwała jest obnażenie „całej prawdy” o mistyfikacji pt. Lana Del Rey. Jeśli ktoś nie miał bowiem o niej pojęcia, najwyraźniej nie rozumie współczesnego świata.

A gdy tak, na przekór wszystkiemu, wyrwać wizerunek od muzycznych treści, które tenże image firmuje? „Born To Die” jako dziełko z czysto muzycznej półki łączy wszystkie niedoskonałości i mocne strony Lany Del Rey. Głęboki, depresyjny głos Grant oraz jej zdolność do całkiem fajnych nim zabaw najlepiej wypadają w tych znanych przed wydaniem płyty utworach. W albumowym kontekście takie „Off The Races”, zalatujące na kilometr klasycznym r’n’b, smakuje dość kuriozalnie, niczym czekoladowy cukierek z mięsnym nadzieniem, choć ma swój intrygujący urok. Grant tyleż nieporadnie i niedojrzale pozuje na zimnokrwistą, smutną diwę, ile w swych potknięciach jest ujmująco wręcz naturalna (może to nawet część jej kreacji). Tam gdzie większość rażą jej słabości, ja dostrzegam potencjał, który przy odrobinie pracy i wysiłku ze strony Lany mógłby uczynić z niej naprawdę ciekawą postać, mądrzej łączącą retro wizerunek z glamour popem, jaki chce wykonywać. Zresztą być może Lizzie nie zawiodłaby tak wielu krytyków, gdyby u swojego ucha miała lepszych podpowiadaczy niż znana ze współpracy z Kid Cudi, Emile Haynie, która wtłoczyła Grant w dość prosty, piosenkowy schemat, nie wykorzystując do końca atutów wokalistki.

Płyta Lany Del Rey tworzy też specyficzny klimat i ma swoje emocje (choć nie takie, jak jedno „Video Games”). Od początku było wiadomo, w jakich rejonach wokalistka będzie się poruszać i jeśli ktoś nie kupił epickiego, udramatyzowanego „Born To Die” czy wyśpiewanego z manierą pretensji „Blue Jeans” – znakomitych singli z datą 2011, ten po prostu nie może pozytywnie odebrać krążka kreowanego na ulubioną płytę współczesnego odpowiednika Marii Antoniny. To, co w projekcie Lany Del Rey podoba mi się najbardziej (ciekawe, że najlepsze, nowe piosenki znalazły się de facto na rozszerzonej wersji płyty, wśród których prym wiedzie nawiązujące do „Video Games”, „Lucky Ones”), to konsekwencja, z jaką ta dziewczyna tworzy stylistyczną figurę w ujęciu totalnym. Lizzie Grant chce, by było tak, jak to sobie ona wymyśliła i choć czasem niekoniecznie wszystko idzie po jej myśli , zachowuje zawsze zimną, kamienną twarz. A poza tym jest jeszcze u Lany Del Rey doskonale wyreżyserowana elegancja w brzmieniu, naturalny majestat (nawet jeśli bywa kiczowaty, jak w „National Anthem”), nienachalna widowiskowość.

Na swój sposób zatrważające może być to, iż dziwaczny precedens autorstwa panny Grant, gdzie trafia ona z taką samą intensywności do hipsterkich iPodów, jak i do plebejskich uszu, udając artystę DIY, a w gruncie rzeczy funkcjonując pod parasolem wyklętej w ramach protestów przeciwko ACTA demonicznej korporacji fonograficznej, mógłby się jeszcze nie raz powtórzyć. A wtedy życie w bezpiecznej, milusiej iluzji, w której każdy artysta nagrywa piosenki z potrzeby serca, bo ma coś do powiedzenia lub chce bezinteresownie dzielić się swoim talentem z otoczeniem, bezpowrotnie ległoby w gruzach. Tak, Lana Del Rey jest interesującą postacią, trochę zagubioną w odmętach własnych, ostentacyjnych działań promocyjnych, nawet zdolną (to przecież idealny, sensowny pop dla mitycznych rockistów, którzy nie są w stanie zdzierżyć tandetnej rubaszności Nicki Minaj), ale również nieco niebezpieczną, bo idącą nieznaną jeszcze ścieżką. Na niej zgubić się może zarówno sama Lizzie Grant, jak i niejeden komentator jej artystycznych poczynań.

Kasia Wolanin (15 lutego 2012)

Oceny

Wojciech Michalski: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Średnia z 3 ocen: 5,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: florrr.
[22 lutego 2012]
świetna recenzja. [2]
Gość: krytyczna
[20 lutego 2012]
gratuluję ostatnich 63 znaków tekstu (ze spacjami).
Gość: michał
[20 lutego 2012]
co za dramat
Gość: Out of control
[16 lutego 2012]
Świetna recenzja.
Gość: JJ
[16 lutego 2012]
WASTE OF FOOKIN TIME

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także