Ocena: 8

Real Estate

Days

Okładka Real Estate - Days

[Domino; 18 października 2011]

Nie potrzeba było wcale profetycznego zmysłu, aby wkrótce po premierze debiutanckiego albumu Real Estate stwierdzić, że drugiej płyty, utrzymanej w podobnie rozlazłym, opartym na niekończących się, kruchych gitarowych jamach i pętlach klimacie, formacja z New Jersey już nie nagra. Przeoczony (ze wstydem należy przyznać, że także u nas), na poły amatorski, bo nagrany w chałupniczych warunkach i z mocno nieprofesjonalnym podejściem debiut amerykańskiej grupy zamknął ją w potrzasku oryginalnej, lecz też jednorazowej estetyki, z której ciężko wykrzesać wiele więcej niż zrobili to oni. „Days” jawi się zatem owocem naturalnej, choć też niezbyt pospiesznej ewolucji zespołu, któremu tak naprawdę nigdy nigdzie się spieszyło. Wprawdzie środki wyrazu i podpatrzona choćby u gigantów z Yo La Tengo melancholijna ekspresja, którymi operowali Real Estate na pierwszej płycie pozostają tu w zasadzie tożsame, ich daleko posunięta profesjonalizacja, większa roztropność w podejmowaniu artystycznych decyzji i przede wszystkim niewyczerpane wciąż zasoby kompozytorskiego błysku sprawiają, że obcując z „Days”, po raz pierwszy obcujemy także z pełnowymiarowym, zorientowanym na piosenki zespołem.

Ostre, południowe słońce nie góruje nad „Days” tak majestatycznie, jak w przypadku debiutu. Jeżeli „Real Estate” kreśliło przed oczami wizję niedojrzałych, ujaranych dwudziestolatków, dla których sens życia wyznaczały długie rozmowy na błahe tematy i nieprzerwane wędrówki podmiejskimi szlakami, dziś w oczy zaczyna zaglądać im widmo pokornie przyjmowanej dorosłości. Zliftingowane, odciążone z brudnej estetyki i wyprane z plam amatorszczyzny kompozycje, w większym stopniu oddają ducha wieczornej refleksji nad przeciekającym przez palce czasem. Chociaż album kończy repetytywną, gitarową odyseją i luzacką frazą It’s alright, it’s OK / Because the night is just another day, optymizm Martina Courtneya brzmi tu w sposób świadomie fałszywy. Życie na przedmieściach, którego apoteozą był debiutancki krążek Real Estate, nagle zaczyna odkrywać swoje mniej atrakcyjne oblicze: kompleks sąsiedztwa wielkiego, lecz obcego w gruncie rzeczy miasta („Out Of Tune”) czy poczucie izolacji i anonimowości setek jednakowych, niemal wyjętych z okładki domostw („Three Blocks”). Racjonalną reakcją obronną na świat, który nagle przestaje przypominać sielankę, staje się eskapizm przejawiający się bądź w nostalgicznej podróży w czasie do okresu utraconego raju adolescencji („Wonder Years”), bądź w próbach rozgrzeszania własnych życiowych wyborów („Green Aisles”).

Zgodnie z tytułem, otwierający mocarny zestaw „Easy” odsyła we wspomniane, bezpowrotnie minione czasy prostych decyzji, czytelnych podziałów i beztroskiej zabawy. Schowana za mgiełką reverbu i brzęczących gitar kompozycja z powodzeniem mogłaby – obok przebojowego „It’s Real” – pełnić funkcję modelowego przykładu zamknięcia estetyki grupy w zwarte, konwencjonalne ramy. Podobnie w wypadku drugiego z singli, „Green Aisles”, który w akompaniamencie flegmatycznie marrowskich gitar zaskakująco skutecznie sprzedaje życiową mądrość Courtneya. „Days” kusi słodkimi brzegami, jednak prawdziwe delicje ukrywa środek płyty i sekwencja „Out Of Tune”–„Municipality”–„Wonder Years”. Pierwszy z utworów, znany fanom już od dłuższego czasu, to kompozycja dorosła także w sensie metaforycznym, taka której nie powstydziliby się Fleetwood Mac. W „Municipality” Real Estate po raz pierwszy bodaj tak silnie zdradzają sympatię dla Built To Spill i Douga Martscha, obudowując jego nonszalancko-neurotyczny styl raz to knajpianym pianinem, raz to natchnionym chórkiem. Miniaturowe, przeurocze „Wonder Years” to zawieruszona w starej książce wyblakła fotografia. To także jedyna w zestawie próbka talentu Alexa Bleekera, niezaangażowanego dotąd w zespole w pracę piosenkopisarską.

„Days” jest płytą całkowicie obojętną na ducha czasów. Zbiór podobnych, czy przynajmniej wykorzystujących w procesie kompozycji tożsame narzędzia piosenek bez większych przeszkód mógłby ujrzeć światło dzienne piętnaście czy dwadzieścia lat temu i, co najważniejsze, jakościowo nie odstawałby szczególnie od wielu indie-popowych albumów epoki. To z jednej strony bezsprzeczna zaleta drugiego albumu ekipy z New Jersey: przekuwanie chlubnych inspiracji i cudzych pomysłów w estetykę na tyle nieschematyczną, by wciąż z łatwością można było zidentyfikować ją po kilku zaledwie taktach. Strażnikom celowości i pozornego choćby zaangażowania współczesnej muzyki w „tu i teraz”, bez wątpienia przeszkadzać może na „Days” zimnokrwista, blada emocjonalność i eskapistyczny brak odpowiedzialności wyszlifowanych, ultrapoprawnych momentami dźwięków i wrażeniowych narracji Courtneya. Ci którzy ze stekiem przekleństw na ustach powitali Nathana Williamsa jako bezczelnego, kierującego się wyłącznie zasadą narkomańskiej przyjemności hochsztaplera, nie powinni jednak rzucać się Real Estate za ową indyferencję do gardeł.

Tam, gdzie Wavves czy Best Coast – a więc artyści z Zachodniego Wybrzeża, których niezbyt fortunnie z Real Estate sprzężąno – grają na nosie sympatycznymi i widowiskowymi, aczkolwiek infantylnymi i łatwo ulatującymi z głowy kliszami, Real Estate stwarzają wrażenie wycofanych portrecistów rzeczywistości, która właśnie ocknęła się pod ścianą i nie do końca wie, co z tym fantem począć. A ponieważ nie są to wcale zarzuty wzięte z próżni czy wymyślone na potrzeby podparcia tez tej recenzji, warto patrzeć na coraz bardziej umęczonych, choć niezdradzających tego w swej muzyce wprost, członków grupy z mniejszymi pretensjami o podłożu społecznym, politycznym, czy jakimkolwiek innym nie do końca związanym z esencją. Real Estate nie są – i nie powinni nigdy stać się – czyimikolwiek trybunami, lecz pejzażystami, w których palecie ciemnych barw będzie prawdopodobnie, wraz z wiekiem, przybywać. Martin Courtney, jako kronikarz aglomeracyjnego folkloru, relacji międzyludzkich, o których mamy tak naprawdę wątłe pojęcie, wciąż pozostaje artystą wiarygodnym. Przede wszystkim zaś, w obliczu tego, jak śliczne kompozycje znalazły swoje miejsce w trackliście „Days”, wszelkie niezwiązane z muzyką spory nie mają tu tak naprawdę kompletnie żadnego znaczenia.

Bartosz Iwański (19 grudnia 2011)

Oceny

Bartosz Iwanski: 8/10
Mateusz Błaszczyk: 8/10
Łukasz Błaszczyk: 8/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Sebastian Niemczyk: 7/10
Piotr Wojdat: 6/10
Średnia z 7 ocen: 7,28/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
kuba a
[22 lutego 2012]
Nie wydawało.
Gość: lebek
[22 lutego 2012]
albo mi się wydawało albo słyszałem it\'s real w zajawce TVN-u...
Gość: lol
[22 stycznia 2012]
lesny d

jestes debilem jesli tak uwazasz
Gość: leśny d
[21 stycznia 2012]
Fajne, chociaż u nas zrobiono to lepiej już parę lat temu: http://www.youtube.com/watch?v=237mCjt4SBg
Gość: myryy
[20 grudnia 2011]
"Easy" swietne to fakt
Gość: Ewa
[19 grudnia 2011]
Sama recenzja nie przypadła mi do gustu, lecz co do płyty - świetna, warto się na niej zatrzymać i po "All the Same" wrócić na nowo do "Easy". Nawiasem pisząc, strasznie późno przyszła do Polski

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także