Ocena: 7

Chelsea Wolfe

Apocalypsis

Okładka Chelsea Wolfe - Apocalypsis

[Pendu Sound Recordings; 23 sierpnia 2011]

Na okładce swojej najnowszej płyty Chelsea wygląda jak kapłanka. Nie jakaś tam służebnica oficjalnego kultu, tylko zwykła, trochę bardziej nawiedzona dziewczyna, którą potężne siły wybrały, by przemówić za jej pośrednictwem. Jej oczy zostały usunięte ze zdjęcia, a w miejscu, gdzie powinny się znajdować, zieje neutralna biel papieru. Chelsea, na tym przedstawieniu, jest więc symbolicznie ślepa na otaczającą ją rzeczywistość. Żadna to strata, bowiem, jak wielokrotnie wskazywano, oglądana naszymi oczami prozaiczna codzienność jest jedynie ułudą – zasłoną, skrywającą coś znacznie ważniejszego, a mianowicie duchowy wymiar wszelkich rzeczy, który, jak można się domyślać, właśnie zostaje objawiony naszej młodej wieszczce. To z kolei odsyła nas do tytułu krążka i religijnych konotacji z nim związanych.

Przechodząc do kwestii czysto muzycznych, trzeba uczciwie stwierdzić, że materiał zawarty na tym albumie doskonale współgra z quasi-religijnym konceptem zarysowanym powyżej. Mamy tu do czynienia z muzyką posępną, o atmosferze nieco onirycznej. Głos Chelsea dociera do nas jakby z oddali, często przytłumiony za sprawą kolejnych warstw efektów dźwiękowych. Utwory snują się powoli, budując coraz bardziej hipnotyczny klimat. Wyjątkiem będzie tu jedynie „Demons” – kawałek szybki, zwarty, nadający się na singiel, wręcz post-punkowy w swej rytmice, trochę jakby wyjęty z lat osiemdziesiątych. Pozostałe mają wydźwięk bardziej ponury, a czasem wręcz funeralny.

Brzmienie albumu, co może nie wszyscy sobie uświadamiają, grawituje w kierunku produkcji spod znaku southern/sludge. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, na „Apocalypsis” słychać echa Neurosis, Cult Of Luna czy też Isis. Oczywiście nie uświadczymy tu ciężkich, rzężących gitar, bo przecież gatunek nie ten i środki ekspresji zupełnie inne, niemniej jednak pojawia się ten sam specyficzny pogłos, to samo głębokie, monumentalne brzmienie, jakie spotykamy na płytach wspomnianych zespołów. Co ciekawe, można w tej formule wychwycić wpływy z zupełnie innych, odległych i pozornie niekompatybilnych stylistycznie, zakątków muzyki alternatywnej, a konkretnie z trip-hopu, szczególnie w wydaniu Portishead. Przejawia się to w charakterystycznej, transowej rytmice, w podobnym tempie utworów. Wystarczy posłuchać „Mer”, który przywodzi skojarzenia z dźwiękami zawartymi na „Third”. Z drugiej strony charakterystyczny, „pykający” podkład elektroniczny „The Wasteland”, a także zamykający płytę „Movie Screen” odsyłają do wcześniejszych płyt bristolskiej grupy. Nie spodziewajcie się jednak z tego powodu żadnej taryfy ulgowej i uspokajających motywów rodem z lounge music. Owe nawiązania do Portishead funkcjonują na zupełnie innym poziomie i wprzęgnięte zostały w proces budowania ponurej, wręcz gotyckiej atmosfery całości.

Ta muzyka ma klimat jałowych ziem, w dużej mierze opuszczonych przez farmerów, rozległych przestrzeni, które powoli odzyskuje dzika natura. Ludzie zaś są tam w mniejszości i tworzą drobne skupiska, gdzie – jak to na prowincji bywa – zabobon i apokaliptyczny mistycyzm żerują na świadomości maluczkich. Może się to kojarzyć do pewnego stopnia z twórczością Nicka Cave’a. Znów więc pojawia się składnik pozornie niepasujący do pozostałych, a jednak nie sposób go nie wymienić, zwłaszcza, gdy przypomnimy sobie te najbardziej upiorne fragmenty dzieł ekscentrycznego Australijczyka. Taka właśnie jest ta płyta – pełna złych wróżb i przesiąknięta numinotycznymi uczuciami: strachem przed nieznanym i jednocześnie fascynacją. Słychać to niemal w każdym utworze, co zresztą sprawia, że całość brzmi bardzo spójnie. To nie jest po prostu zestaw przypadkowych piosenek, które zebrano na siłę, by można było je wtłoczyć na dysk i wydać. Na „Apocalypsis” kolejne elementy wynikają z poprzednich, składniki melodyczne i rytmiczne przeplatają się, koegzystują, dają poczucie wysłuchiwania pasjonującej opowieści, wrażenie przebywania w sensownie wykreowanym świecie, nieważne czy fantastycznym, czy nie.

W sumie nieźle sobie to wszystko Chelsea wykombinowała. Ziółka z jednego ogródka, warzywka z drugiego, luzem leżąca padlinka z trzeciego, by ostatecznie stworzyć własną miksturę, niby podobną od kuchni sąsiadów, a jednak inną. Dlaczego nie? Czy nie na tym polega inspiracja w najlepszym tego słowa znaczeniu? Chelsea ma potencjał, by zaistnieć na dłużej w pamięci słuchaczy. Styl, który sobie obrała pozwala na ewolucję i dalszą zabawę jego elementami składowymi, więc można z zaciekawieniem wyczekiwać kolejnych efektów, delektując się tym, co otrzymaliśmy teraz.

Paweł Jagiełło (7 grudnia 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: alicja g
[21 stycznia 2012]
wspaniale, że pisze się o tej wyjątkowej artystce.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także