Napszyklat
Kultur Shock
[Qulturap; 13 czerwca 2011]
Napszyklat jawi się na polskiej scenie tworem tyleż intrygującym, co ledwo dostrzeżonym. Kolektyw czekający na odkrycie, po raz wtóry zdaje się nie mieć dużych szans, by wyryć sygnaturę w świadomości rodzimego słuchacza, a kulturowa terapia szokowa, jaką oferuje na swojej nowej płycie, nie prognozuje zmiany tego stanu – nawet przy udziale co raz bardziej spostrzegawczego i poszukującego audytorium.
Cóż więc nie tak? A no nic, u NP tylko pozornie nie wszystko po staremu. Kłania się wytwórnia Anticon, trochę mniej (o ironio) Dälek, cały czas łapią się na metkę z napisem avant hip-hop wyszytą wydobywającą się spod rozmaitych trzasków Mumowo-Animalową elektroniką. Wszystko to w sosie frapujących nawiązań do środkowo-europejskiej kultury, które podskórnie pulsują w materiale, składając się na luźno zarysowany koncept, stanowiący bardzo mocny punkt albumu. Ten koncept to droga, obrana na przekór oczekiwaniom progresu (lub też brakowi takowych w ogóle) – stylistyczna różnica, świeże spojrzenie na rozpoznawalne z miejsca brzmienie, które trio wykształciło już dawno. Całość okraszono solidną, niemiecką produkcją i tradycyjnie dla składu oryginalną oprawą graficzną.
W tym anturażu panoszą się goście – mający wystarczająco dużo charyzmy, by zdominować utwory i w ciasnych czasowo ramach momentalnie przykuć uwagę. Słowak Bene pod indeksem czwartym, czy Japończyk Sibitt pod ostatnim, swoim zupełnie odmiennym flow przełamują lingwistyczne bariery z taką lekkością, że nawet nie myślę o szukaniu tłumaczeń – wystarcza mi ich w lot wyczuwalny autentyzm. Bez zbędnych komunałów o „hip-hopie przekraczającym granice”. Wspomniany wcześniej Dälek robi swoje, od niechcenia rzuca przebojowy refren, z luzem pływając po Octopusowym bicie, który, jakoby w hołdzie, sprezentował mu poznański zespół.
Sam Piernikowski schował się tu nieco w cień, zawadiacką zaczepką raczej tylko miejscami dosięga treściowej poprzeczki z poprzedniej płyty. Mniej tu celności, więcej abstrakcji i ironizowania. Bywa za to bardziej przebojowo – w rozbujanym „Miejscu” czy „Opublikuj to”, które przytomnie szarpią snujące się 80-90 BPM. Niestety zdarzają się też dłużyzny – jak okropny „Małolat” czy ciężkawy „Szantyloop”. Ponadto pojawiające się instrumentalne skity (z których najjaśniej lśni „Olomunec”), wskazujące na gatunkowy rodowód składu, niekiedy niepotrzebnie rozciągają formę.
Prawie wszędzie obecne jest to wschodnie powietrze, które niekiedy rozrzedzone, gęstnieje w kapitalnej „Bujace”, z napędzanym nim, ożywczym akordeonem, którego w hip-hopie po „Madvillainy” chyba niewielu ważyło się tykać. Klimat jest na tym albumie kluczem, muzycy przesiąknąć nim musieli na trasach po krajach ościennych, na które prawdopodobnie wciąż będą skazani, póki ich napszyklatowa polszczyzna będzie tłumaczona jedynie na czeski i słowacki.
Komentarze
[15 grudnia 2011]
[15 grudnia 2011]
[15 grudnia 2011]
[15 grudnia 2011]
[13 grudnia 2011]
[13 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]
[12 grudnia 2011]