Ocena: 7

J. Cole

Cole World: The Sideline Story

Okładka J. Cole - Cole World: The Sideline Story

[Roc Nation; 27 września 2011]

No to po kolei. Jako MC Cole radzi sobie różnie, są tutaj spory w doktrynie. Z jednej strony, świetnie wciela się w postaci i kapitalnie nadaje zabarwienie emocjonalne poszczególnym wersom. Z drugiej jednak 3/4 jego tekstów oscyluje wokół niewybrednie monotonnego swagga i fellatio, więc często starania idą na marne, bo ziom bardzo się powtarza na przestrzeni całego albumu. Kolejne wersy o dziwkach i łańcuchach zaczynają po prostu nudzić, jak bardzo nie starałby się ich dywersyfikować. Poza tym J. Cole nie ma specjalnie wyróżniającego się czy klimatycznego głosu, chwilami przypomina zmęczonego, przepitego Kanye Westa, tylko bardziej wychudzonego. Tak długo, jak śpiewa chwytliwe refreny czy rapuje z większą werwą, wcale tego nie widać. Szybsze numery lub te z potężną, rozbuchaną produkcją sprawiają, że Cole nie stęka do mikrofonu, tylko nawija w bardziej zaangażowany i energiczny sposób. Zresztą mam wrażenie, że on sam czuje się lepiej w takich kawałkach, bo od razu zaczyna bawić się łamaniem rytmu, współbrzmieniem wyrazów i aktorskim storytellingiem.

Ale na większą uwagę zasługuje produkcja „Cole World: The Sideline Story”. Za 12 z 16 kawałków odpowiada sam Jermaine, a dodatkowe orkiestracje smyczkowe wnosi jeden z członków ekipy Game’a – 1500 or Nothin’. Właściwie jeśli chodzi o muzykę, to prawie nie ma się do czego przyczepić. Poza nielicznymi wpadkami (akurat utrzymany w dubstepowym stylu „Watch The Throne” numer z Jayem-Z, który też miewa zaskakująco mocne momenty) to naprawdę imponujący debiut wypełniony bardzo ładnymi balladami na pianino, gitarę i nieoczywiste aranżacje perkusyjne, a także kilkoma głośniejszymi produkcjami. Oprócz wolniejszych kawałków, które czasami lekko zgrzytają przez pseudo-swagga skrzypiącego Cole’a, sporo numerów naprawdę rozwala rozbudowaną warstwą dźwiękową. To co dzieje się pod koniec albumu, na „Rise And Shine” i nierozerwalnie związanym z nim „God’s Gift”, przerosło moje oczekiwania wobec notorycznego debiutanta Roc-A-Fella. O takie POTĘŻNE, nowoczesne bity i bogactwo sampli wszyscy najlepsi raperzy powinni stawać do dueli. Zresztą J. sam dostaje na nich skrzydeł i prowadzi nieco demoniczną, wielopoziomową narrację i nawet teksty na tym zyskują.

J. Cole jako emce radzi sobie nieźle, ale bez rewelacji. Zamiast trzymać się tego, w czym jest naprawdę dobry, uderza w dolne rejestry i wałkuje te same tematy. Tym samym flow nie dorównuje jego muzyce, bo J. Cole ma talent do pisania ładnych melodii i lekkich hooków, których nie powinien psuć prężeniem muskułów. Jednak warto zwrócić uwagę na jego debiut ze względu na kapitalną produkcję – prawdopodobnie pod opieką Jaya wschodzi właśnie jedna z jaśniejszych gwiazd producenckich nadchodzących lat. Jeśli na następnym albumie J. Cole będzie się trzymał tego, co potrafi najlepiej, to efekty mogą być powalające.

Mateusz Błaszczyk (8 listopada 2011)

Oceny

Paweł Sajewicz: 7/10
Średnia z 2 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także