Ocena: 4

The Rapture

In The Grace Of Your Love

Okładka The Rapture - In The Grace Of Your Love

[DFA; 6 września 2011]

Chciałbym widzieć Wasze maślane oczy, kiedy po raz pierwszy słuchaliście „How Deep Is Your Love?”. Upragniona taneczna piosenka, gdzie nóżka tupie, ale serce się ściska. Idziesz na imprezę, chcesz się bawić, ale prawda jest taka, że robisz to dla niej, chcesz tylko ją zobaczyć. Pianino o tym wie, saksofon o tym wie, wokalista emanuje obawy całej sali. Paleta rozterek przykryła parkiet i przez sześć i pół minuty wszystko tańczy w zawieszeniu. Nic nie jest przerysowaniem, paradoksalnie w końcu mamy wrażenie, że odkrywamy karty. W głębi duszy nie jesteśmy wyluzowani, ale nie jesteśmy wyluzowani wszyscy razem i to nas łączy. Więc gdzie też się ona podziała.

Dziś w jakiś sposób stawiam „Echoes” obok „Meadowlands”, tak jak „S.T.R.E.E.T. D.A.D.” stawiam przy „Twilight As Played...” I wiecie co? Miejsce tych piosenek było tam od początku. Krótki rachunek sumienia: ile razy do „Olio” tańczyliście, a ile razy jedynie siedzieliście w pokoju oświetlonym błękitnym widmem monitora – i wspominaliście imprezy, których N.I.E. B.Y.Ł.O.? Dalej: ile razy słuchaliście „Echoes” w świetle dziennym? Ile razy będąc trzeźwym? Chyba nie za często. Ten legendarny rozziew pomiędzy ostrą, prostą i niepoukładaną „górą”, a pulsującym, precyzyjnym „dołem” zostawił miejsce na środek, gdzie nic nie gra, ale w którym utknęła głowa młodego człowieka i on teraz nie może tańczyć. Dziś okazuje się, że to jedna z najbardziej melancholijnych płyt dekady, ale to melancholia w nowym stylu – mieliśmy się bawić, a straciliśmy czas siedząc przed komputerem. „Echoes” od początku ociekało zmarnowanym młodzieńczym potencjałem, szczególna wartość tej płyty polegała na tym, że słuchając jej w 2003 czy w 2004 r., widzieliśmy siebie jako swoje wspomnienia, z każdym rokiem coraz mocniej. A samo „Echoes”, jako płyta – oddalało się.

Pomijając te wszystkie historie o czkawce po 11 września, o powrocie post-punku, to właśnie taneczny marazm i neonowa samotność stworzyła legendę „Echoes”. Z tego powodu trzeba znacząco oddzielić The Rapture A.D. 2003 od całego DFA (czy DFA 1979), od !!!, Radio 4 i debiutu Liars. Wydaje się, że dance-punk, jakim pamiętamy go dzisiaj, w pełni zaistniał tylko na dwóch płytach i to akurat takich, gdzie to dance było jedynie punktem wyjściowym. Nic związanego z ruchem, raczej stanem ducha. Wystarczyło, żeby wszystko mignęło w „How Deep Is Your Love?” i już – wszyscy czekali na nowe The Rapture.

Zanim jednak – wydane trzy lata później „Pieces Of The People We Love” – hej, fantastyczny album! Jak ładnie wiło się w swojej klarowności „Don Go Do It”, „Whoo! Alright-Yeah…Uh Huh” rozsadzała autentyczna energia, „The Devil” nie powstydziłby się sam Byrne, a zamykające płytę „Live In Sunshine” autentycznie ociekało słoneczkiem. Ale przecież nikt tego nie chciał. Czekaliśmy na dylematy – do tańczenia zawsze się coś znajdzie.

Więc co, włączamy teraz „In The Grace Of Your Love” już jako całość i kiedy wita nas olśniewające „Sail Away” nadzieje rosną straszliwie. To już druga piosenka, gdzie nic nie hamuje motoryki perkusji (co było jednym z nielicznych czysto muzycznych „mankamentów” drugiej płyty) i przede wszystkim – czai się gdzieś pod tym parkiet. Autoironia Jennera kwitnie, słyszymy, że ma się dobrze, kiedy wyje niespiesznie pod zamiatającą sekcję. Pętla się kończy, a on chciałby zaśpiewać jeszcze jedną linijkę? Nie ma sprawy, zaśpiewa: but with you… I see home. Skrzy się to wszystko, błyszczy, jakby chłopaki brokat ze schodów zamiatały. Jeszcze klawiszowy orgazm na końcu, takie trochę niepotrzebne „zróbmy progresywne zakończenie”, patrzymy sobie w oczy, jesteśmy szczęśliwi.

Ale cóż, trzeba ochłonąć, przypomnieć sobie, że mamy rok 2011. „Miss You” to wierna kopia tytułowego kawałka z poprzedniej płyty. Dosyć nudna, jest mi przykro. Do takich rzeczy się nie tańczy i raczej nie wraca. Kolejny numer, „Blue Bird” zaczyna się jak „Ragged Wood” Fleet Foxes i choć przez chwilę nadrabia to śmiesznym punkowym stukaniem, to ostatecznie grzęźnie w braku pomysłów i to w sposób tak gwałtowny, że tracimy serce do płyty ostatecznie.

Kuba: były tam ze dwa dziwne momenty, bodaj czwarty numer ma akordeon jak z In-Grid jakiejś. Kurczę, prawda, ale to chyba fajnie, nie? Sampel w „Come Back To Me” jest chyba jednym z największych zjawisk tutaj. Szkoda, że o niewykorzystanym potencjale. Fajne zharmonizowanie, jakaś przygłuszona natura tego kawałka, od połowy zresztą wpływa na bardziej introwertyczne wody. I tylko mierzi, że rozparcelowanie akcentów perkusji (czysty werbel co drugi raz, za to dużo stopy, hi-hatów i innych kliknięć) czyni piosenkę parkietowo bezużyteczną. Nic nie wybucha, można było znacznie więcej. Poza tym nie dzieje się nic, może poza „Children”, którego nie ma jak rozgryźć. Nie mam wątpliwości, że poczucie humoru zespołu jest znacznie większe niż moje, ale żeby aż tak? Pod spodem „Can You Find A Way?” trochę jakby biło serce „I Need Your Love”, przez co robi się boleśnie i... tyle. Mamy dwie świetne piosenki i wyrzuć-zapomnij resztę.

Zmierzało to do opisu każdego utworu po kolei, co świadczy w jakiś sposób o nieaktualności „In The Grace Of Your Love” – wszystkie „liczące się” dziś albumy można opisać w całości kilkunastoma oględnymi określeniami, nie przywołując tytułu żadnego kawałka: sampel, chmurka, połączenie tego i tamtego, zawodzi/nie zawodzi, pisanie o kolejnych utworach mija się z celem. To jest najbliższa przyszłość! Kiedy songwirting schodzi na dalszy plan, pozostają głównie kategorie „klimatu” i estetyki, najlepiej uchylającej się od życia (chillwave jest zjawiskiem społecznym, jakby co napisałem to pierwszy). The Rapture nie dysponują żadnym z tych środków – są zespołem, w skład którego wchodzi kilku spełnionych facetów. Rodzice nie wchodzą im do pokoju, kiedy piszą piosenki. Nie wierzą w siłę „klimatu”, w którą wierzą młodzi – wierzą w młodość, ale młodzi już nie są. Wiecie, co chcę powiedzieć. Takich piosenek się już nie pisze, w epoce SBTRKT, Balam Acab czy czego tam chcecie, takich rzeczy się już nie słucha, a recenzji się nie czyta. Morału nie ma.

Artur Kiela (5 września 2011)

Oceny

Kasia Wolanin: 5/10
Średnia z 2 ocen: 5,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: mmbroke
[7 września 2011]
fakt, propsy za mimo wszystko pointującą recke
Gość: Crausus
[5 września 2011]
świetna recenzja, pozdro
Gość: Maciej
[5 września 2011]
Drogi Arturu, może czas na aktywację kont na forum?
Gość: post-hipster
[5 września 2011]
btw, najlepsza recka od daawna (ostatni akapit, ayt), props.
Gość: post-hipster
[5 września 2011]
Artur Kiela żyje, wow. Płyta niestety słaba, low 5.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także