Tiger & Woods
Through The Green
[Running Back; 17 czerwca 2011]
Niewiele słońca wpadło tego lata do mojego pokoju. I to nie dlatego, że nie myłem okien od czasów brontozaurów. Po prostu lipiec mnie nie rozpieszczał, tak jak nie rozpieszczał wszystkich polskich wielbicieli UV i wysokich temperatur. Zrozumcie zatem moją radość, gdy jednego z tych paskudnych poranków, kiedy to oszukiwałem sam siebie pakując swoją torbę na siłownię, zostałem znokautowany tak wielką ilością promieni słonecznych, emitowanych z membran głośników, że ciężko było się pozbierać. W konsekwencji zrezygnowałem po raz szósty w tym tygodniu (była sobota) z ćwiczeń fizycznych na rzecz zbadania tego przedziwnego zjawiska pogodowego, które rozświetliło i pokolorowało moje cztery ściany. Nie tylko na zielono.
Zjawisko nazywa się Tiger & Woods. Jest to dość enigmatyczny projekt dwóch kolesi o imionach Larry i David, którzy nie wiedzieć czemu jako swój znak graficzny wybrali ssaka z rodziny kotowatych, który nie przypomina ani tygrysa, ani tym bardziej lasu. Aha, no i kochają loopy. A z miłości tej spłodzili jeśli nie najlepszy, to z pewnością jeden z najlepszych tegorocznych tanecznych albumów. I doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mnóstwo słuchaczy nie podzieli mojej podjarki, no bo w końcu mamy do czynienia z płytą składającą się z samych editów, co może dla wielu stworzyć ciężką do przeskoczenia barierę psychologiczną i poważnie rzutować na końcową ocenę dzieła.
Ale ja tam się bawię doskonale. „Through The Green” pod etykietą nu-disco skrywa naprawdę potężny blend house’u, funku, chillu i disco poskładany z fantastycznie podobieranych motywów skradzionych stąd i (najczęściej) z owąd. Od pierwszego do ostatniego numeru na płycie uderza styl oraz olśniewające wyczucie smaku, z jakim duet zapętla w długich sześcio-, siedmio- i ośmiominutowych utworach leciutkie, funkowe gitary, disco-synthy, szlachetne basy i pełne perkusje. Tiger & Woods podczas sięgania po stare pętelki udało się w stu procentach uciec od retro-pretensjonalności. Ba, wręcz przeciwnie, tych dwóch facetów zdołało dzięki swemu wyczuciu i doskonałej selekcji nadać nową jakość materiałowi sprzed dekad. I nawet na pierwszy rzut ucha, tandetnie brzmiące motywy, takie jak wokalizy w „Don’t Hesitate” i whistle w „Love In Cambodgia” występują w tak rewelacyjnym otoczeniu, że nie jestem w stanie się zrazić do czegokolwiek. Znakomity opener pokazuje zabawę chłopaków z mute’owaniem kolejnych śladów nagrania. Indeks trzeci bazuje na klasycznych motywach disco (motyw na stringsach!) zmieszanych z house’ową motoryką i powtarzalnym, króciutkim cutem wokalu. „Gin Nation” to fantastyczny edit tego numeru. Natomiast moimi zdecydowanymi faworytami są „El Dickital” i „Kissmetellme”, które wymiatają na całej linii, za sprawą swojej cudownej lekkości unosząc się ponad troposferę. I chyba właśnie tą cechą duet najbardziej u mnie plusuje. Ta uwodzicielska efemeryczność, to cudowne wakacyjne i słoneczne wyluzowanie, które nie tyle rozleniwia, co zaprasza na parkiet, gdzie dociera do nas wreszcie, że mamy wolne, a wysokoprocentowe drinki z dużą zawartością lodu są highly recommended.
Może to kwestia potrzeb? Może tego najbardziej pożądałem w tegorocznych wakacjach? Ale skoro w przeciwieństwie do Bono znalazłem to, czego szukałem, to czemu nie miałbym się cieszyć i dzielić? No bo właściwie każdy może doświadczyć trochę słońca. Wystarczy posłuchać „Through The Green”.
Komentarze
[17 września 2011]
[12 sierpnia 2011]
[12 sierpnia 2011]