Ocena: 8

Bon Iver

Bon Iver, Bon Iver

Okładka Bon Iver - Bon Iver, Bon Iver

[Jagjaguwar; 20 czerwca 2011]

Daleki jestem od mitologizowania debiutu Bon Iver. Nie mogę się utożsamiać z fanami porażonymi efektem zmagań Justina Vernona z palącymi rozterkami i próbami poradzenia sobie z pokomplikowanym losem. Mimo wrodzonej podatności na takie wzruszenia pozostałem kompletnie obojętny. Niemal stuprocentowa pewność emocjonalnego związku muzyka z piosenkami dla Emmy przestała funkcjonować jako otoczka ubarwiająca muzyczną rzeczywistość, a stała się kartą przetargową w dyskusji. Próbowała przykryć swoim płaszczem i unieważnić zastrzeżenia o przebijającej miejscami pełzającej, dźwiękowej nudzie.

Justin Vernon pewnie potrzebował tego katharsis, by otrząsnąć się i zacząć od zera absolutnego. W przeciągu czterech lat zdążył poznać się z Kanye Westem – dołożyć się do superprodukcji „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” i wspomóc soft-rockowy zespół Gayngs. Współpraca z Czarnym Mesjaszem była niezłą lekcją poglądową na temat skrajnie spolaryzowanej wizji muzyki. Po tych doświadczeniach coś najwyraźniej drgnęło, bo Vernon nie nagrał kolejnego zbioru kruchych, ascetycznych, folkowych songów. Rzucenie krótkiego lekceważącego spojrzenia na listę utworów rodzi myśl, że „Bon Iver, Bon Iver” jest symbolicznym wyjściem z myśliwskiego domku w północnej części hrabstwa Dunn, w stanie Wisconsin. Tytuły nadane piosenkom („Minnesota, WI”, „Hinnom, TX”, „Michicant”) przywołują miejsca, które istnieją, mogą być rzeczywiste lub też kompletnie sfabrykowane, a podwójne self-titled na pierwszym planie może oznaczać jakiś abstrakcyjny 51. stan USA i miasto zapomniane przez Reagana i Busha, znajdujące się gdzieś na terenach Midwestu.

Bon Iver nie jest już wyłącznie jednoosobowym tworem: Vernon zaprosił do współpracy gitarzystę Grega Leisza, saksofonistów Mike’a Lewisa i Colina Stetsona, speca od aranżacji smyków Roba Moose’a i członków zespołu wspierającego go zwyczajowo w koncertach. W połączeniu z praktycznie nieobecną na debiucie pracą studyjną nad zarejestrowanymi dźwiękami zaowocowało to kompletnie nową paletą barw, jakimi mieni się muzyka. Jeśli debiut kreślił obrazy ociekające realizmem, to „Bon Iver, Bon Iver” jest tworem abstrakcyjnym, pozbawionym jasnych, oczywistych interpretacji. Szczególnie gdy do bardziej impresjonistycznej warstwy muzycznej dołączymy odmienioną koncepcję roli i znaczenia tekstów – dosadność piosenek dla Emmy została zastąpiona przez pozbawioną ewidentnych znaczeń, gęstą, metaforyczną paplaninę. Vernon powołuje się na Richarda Bucknera, przenosi nacisk ze znaczenia słów na samo ich brzmienie i brnie w mętne asocjacje: przywołuje fragmenty niepowiązanych ze sobą zdarzeń, przerywa metalinijkami i nonsensownymi zbitkami wyrazów. Nie chce już uzewnętrzniać swoich myśli w sposób ewidentny, woli pozostawiać dowolność interpretacji. A gdzieś wysoko ponad tym wszystkim kryje się eskapizm i pod palce cisną mi się słowa Kundery o szukaniu kojących objęć, objęć bezkresnych, niezmierzonych, które wykupiłyby go z piekielnej relatywności świeżo odkrytego świata.

Singer-songwriterskie songi na gitarę akustyczną odeszły na drugi plan, ustępując miejsca bardziej złożonym ideom. Powiększenie instrumentarium rozszerzyło możliwości eksploracji zupełnie innych muzycznych krajobrazów. Dziesięć tematów zamkniętych w niecałych czterdziestu minutach snuje rozpisaną na kilka rozdziałów opowieść i ma silnie określoną uwerturę w postaci quasi-marszowego, symfonicznego „Perth”, a tą dziwną podróż wieńczy soft-rockowa perełka „Beth / Rest”. Nie potrafię oprzeć się urokowi tego oblicza Bon Iver, stanowi dla mnie w pewnym stopniu kontynuację pomysłu „Veckatimest”, które było drobiazgowo zrealizowaną, rozdmuchaną wizją o folkowych korzeniach. Nawet gdybym bardzo się starał, nie umiem nie zachwycić się pastelowym syntezatorem przełamującym „Michicant”, przeładowaną formą „Minnesota, WI”, minimalistyczną repetycją fortepianu w „Wash.”, rozdzierającym I was not magnificent w „Holocene”, czy panoramicznym „Calgary”. Oczywiście można podsumować to kwitkiem wskazującym na deficyt oryginalności, a podpisanym przez Petera Gabriela, Sufjana Stevensa, czy Bruce’a Hornsby’ego. To właściwie analogiczna sytuacja, z jaką trzeba było zmagać się w przypadku tegorocznego albumu Dana Bejara, który oferował niekoniecznie nowatorską, ale znakomicie wykonaną muzykę. Można pokusić się o dłuższą paralelę: o ludziach, który porzucili swój dorobek (oczywiście o innej skali bagażu), nie znajdują już inspiracji w siedzeniu z gitarą i zaczynają myśleć o swojej twórczości w inny sposób.

Można zignorować ten manifest Vernona, zbywając przesadzonym hajpem, czy nawet wątpliwościami co do nadwrażliwych, mało interesujących piosenek, a w bardziej absurdalnych kategoriach można natrafić na kategorię niedefiniowalnej szczerości i jej teoretycznego braku. Jestem coraz bardziej przekonany, że John Dewey ma rację, że każdy ma rację, bez względu na zdanie trendseterów, autorytetów czy maszyn hajpowniczych. Indywidualna recepcja dzieła zawsze jest istotna, nie potrafię przyjąć roli siostry oddziałowej czy sprzedawcy nagrobków.

Wracałem wtedy z openerowego koncertu Prince’a. Niedzielny lipcowy poranek, pociąg wytoczył się na magistralę kolejową za Warszawą. Po kliku godzinach snu trochę podreperowałem żołądek sernikiem („przepraszam, nie mamy kanapek”). Pogrążyłem się w stanie między jawą a snem, a przed oczami przewijały mi się klisze z anonimowymi, zapomnianymi krajobrazami zatopionego w mżawce południowego Mazowsza. Odpaliłem wtedy „Bon Iver, Bon Iver” i wydało mi się to idealnym umiejscowieniem tej muzyki w czasie, miejscu i w mojej prywatnej historii.

Sebastian Niemczyk (25 lipca 2011)

Oceny

Sebastian Niemczyk: 9/10
Michał Weicher: 8/10
Jędrzej Szymanowski: 6/10
Kasia Wolanin: 6/10
Średnia z 7 ocen: 6,42/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: JJ
[10 sierpnia 2011]
nie mogę przestac tego słuchac, to chyba najlepsza rekomendacja, a i emma inaczej/lepiej brzmi, super
Gość: 49
[2 sierpnia 2011]
j
Gość: mis
[29 lipca 2011]
Dla mnie strzal w dziesiatke - gdzies pomiedzy Fleet Foxes, Local Natives, How to Dress Well i Jamesem Blake'em. Nic mi wiecej do szczescia nie potrzeba
Gość: pszemcio
[25 lipca 2011]
ale fajnie, że 8 :)
Gość: django
[25 lipca 2011]
Gdzie tam, w końcu jakaś recenzja autentycznie fajnej płyty. Dobry album, choć osobiście do stawiania ósemki jeszcze nie dojrzałem.
Gość: Auuuuuuuu
[25 lipca 2011]
Przehajp roku. Nie wyjcie tą drogą.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także