Ocena: 4

Arctic Monkeys

Suck It And See

Okładka Arctic Monkeys - Suck It And See

[Domino; 6 czerwca 2011]

Stosunkowo często stawianym zarzutem wobec autorów publikujących na Screenagers, choć według mnie całkowicie bezpodstawnym, jest ich rzekome upodobanie do wystawiania niskich not, besztania artystów, wynajdywania dziury w całym. Chciałbym więc na początku zaznaczyć, że choć widniejąca powyżej czwórka rzeczywiście mieści się w dolnym zakresie ocen, to moją intencją nie jest pozbawione przesłanek krytykowanie, wyśmiewanie, zniechęcanie do słuchania albumu, czy pokazanie, że Arctic Monkeys to może i są fajni, ale dla ignorantów, którym Nerwowe Wakacje kojarzą się z Modest Muse, albo trzynastolatek, które nie mają pojęcia, czym jest polirytmia.

„Suck It And See” to płyta ledwie przeciętna. Tym, którzy już w 2006 r. uznali, że popularność chłopaków z Sheffield to tylko i wyłącznie efekt skutecznego hajpu, niepopartego żadnymi czysto muzycznymi argumentami, polecam omijać ją szerokim łukiem. Czas zaoszczędzony na czytaniu tej recenzji można z pewnością wykorzystać efektywniej. Jeśli ktoś natomiast, tak jak ja, żywi sympatię do arktycznych, to oferuję kilka spostrzeżeń na temat zespołu i krótkie omówienie krążka.

Chociaż jest to album nieistotny i zbędny, to zdecydowałem się nim zająć, ponieważ, proszę się nie śmiać, dla mnie Arctic Monkeys to kapela ważna, mająca spory wpływ na kształtowanie się mojego gustu. Zanim usłyszałem, bodajże, „The View From The Afternoon” w audycji Agnieszki Szydłowskiej przed pięcioma laty, wszystkie zespoły, którymi się podniecałem albo już dawno nie istniały, albo ich członkowie byli w wieku moich rodziców, a nawet dziadków. Dlatego pamiętam, jak podekscytowany był dwunastoletni Szymon, zasłuchany w martwym Cobainie czy wyszperanym w zbiorach taty, nagranym ponad trzydzieści lat wcześniej „Dark Side Of The Moon”, kiedy trafił na ślad kapitalnie grających kolesi, którym, gdyby się uprzeć, mógłby mówić per „ty”.

Pierwszy kontakt z klipem promującym „I Bet You Look…”, to jedno z najintensywniejszych, najbardziej wstrząsających przeżyć w moim dotychczasowym obcowaniu z muzyką. Prawie wyskoczyłem z kapci, kiedy zobaczyłem jak zblazowany Alex zaczynał wykrzykiwać słowa refrenu, waląc w struny swojego białego Fendera. Co więcej, Arctic Monkeys to pierwsza kapela, której karierę byłem w stanie obserwować od samego początku, troszeczkę spóźniony na The Clash, Nirvanę czy nawet The Strokes. Tymczasem zespół z Sheffield swoją drugą płytą „Favourite Worst Nightmare”, której nie mogłem się doczekać, poważnie mnie rozczarował. Długo nie mogłem się z tym pogodzić, więc drugi krążek Małp stał się też pierwszą płytą, której wysłuchałem w skupieniu, na słuchawkach, będąc przekonany, że gdzieś tam musi kryć się geniusz debiutu. Mógłbym do powyższej listy dopisać jeszcze wiele argumentów, dlaczego już pewnie zawsze będę uważał Arctic Monkeys za jeden z ważniejszych zespołów na mojej muzycznej ścieżce, ale w tym miejscu kończę, bo byłbym zmuszony pobić Pezeta ze wstępu do „Muzyki Poważnej” w częstotliwości używania słowa „pierwszy”.

Wiem, że to, co piszę, dla odbiorcy znającego już w 2006 r. dyskografie Radiohead, Talking Heads, The Beach Boys etc., a nawet już nimi znudzonego, może wydawać się zabawne. Chociaż z egzaltacji „Whatever People Say…” wyrosłem i nie uważam już, że to najlepsza płyta poprzedniej dekady, która na nowo zdefiniowała rock, to wciąż nie mogę zgodzić się z krytykami, którzy całe zamieszanie wokół niej przypisują sprawnej reklamie brytyjskich mediów. Połączenie tylu zgrabnych piosenek, energii, pięknie gówniarskich tekstów Alexa to mieszanka wybuchowa, energetyczna niczym Kociołek Panoramixa.

Zdaję sobie sprawę, że recenzja „Suck It And See” obyłaby się bez tego przydługiego, sentymentalnego wstępu. Czułem jednak, że muszę jakoś usprawiedliwić powody, dla których w 2011 roku wciąż zajmuję się takim zjawiskiem jak Arctic Monkeys. Każdego szanującego się obserwatora muzyki ich czwarty album, całkowicie słusznie, zupełnie nic nie obchodzi. Zespół, choć powstał zaledwie kilka lat temu, zdążył stać się reliktem domniemanej rockowej rewolucji, która zgasła, zanim zdążyła zapłonąć. Podobnie jak Bloc Party, Franz Ferdinand, Interpol itd., autorzy „When The Sun Goes Down” zaczęli z wysokiego C, które okazało się jednak ślepą uliczką, z której nie mieli się dokąd udać. Choć wymienionym kapelom nie brakuje potencjału, to dziś są to raczej nieposiadające własnej tożsamości, zagubione, wyblakłe kalki swojej dawnej świetności. Arktyczni zamiast rzeczywiście być zbawicielami rocka podług przypiętej im łatki, woleli skutecznie zmniejszać stężenie procentowe dobrego materiału na kolejnych albumach. Chociaż zarówno na „Favourite Worst Nightmare”, „Humbug” i najnowszej płycie znajdują się lepsze i gorsze momenty, to zostaje po nich jedynie „gorzki posmak w ustach”.

Jak już obiecałem wcześniej, nie mam zamiaru pastwić się nad naszym głównym bohaterem, bo nie jest on ewidentnie zły czy nie nadający się do słuchania. Momentami da się go nawet lubić. Indeksy 1, 2, 4, 8 to całkiem dobre numery, w których arktyczni znowu są tymi chłopakami w koszulkach polo, których zobaczyłem wtedy na MTV. Okropnie robi się jednak, kiedy pomiędzy nimi pojawiają się koszmary, vide utwory 3, 5, 6, 7, 10, w których mamy do czynienia z jakimś topornym, biednym Queens Of The Stone Age. Obrazek starego dobrego Alexa, który wysyła pijackie sms-y do dziewczyn, szuka guza w piątkowy wieczór i wstydzi się zagadywać do ślicznych lasek w klubach, do których wchodzi na dowód osobisty starszego kolegi, gdzieś znika, a pojawia się posępny Edgar Allan Poe, rzucający przyciężkimi metaforami i solówkami „ostrymi jak maczeta”. To oczywiste, że zespół nie ma ochoty wciąż tworzyć miałkiego, w gruncie rzeczy, indie rocka dla nastolatków. Jednak ucieczka od tego wizerunku przynosi groteskowe, wręcz tragiczne efekty.

Najlepszą decyzją Arctic Monkeys byłby teraz pewnie iście libertinesowski rozpad czy strokesowskie zawieszenie działalności, a potem spektakularny powrót. Wierzę, że za kilka lat też nagrają swoje „Angles”, którego będzie można posłuchać, w odróżnieniu od „Suck It And See”, więcej niż trzy razy. Czego Państwu, sobie, jak i kapeli życzę…

Szymon Wigienka (24 czerwca 2011)

Oceny

Średnia z 1 oceny: 10/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: TPSA
[16 lutego 2012]
Wchodził do klubów na dowód starszego kolegi? Tam dowodów nie mają...
Gość: tnelis
[9 sierpnia 2011]
przesada
Gość: b
[9 sierpnia 2011]
haha
Gość: paulinaz87
[8 sierpnia 2011]
dlaczego twierdzisz że alex jest zblazowany. Przecież to jest muzyka alternatywna i nie każdemu musi się podobać i w ogóle czy ona jest po to aby się podobać?
Gość: tomaszwis
[12 lipca 2011]
Zespół ten nigdy nie grał "miałkiego, w gruncie rzeczy, indie rocka dla nastolatków", aż do tej płyty na której rzeczywiście go gra. Szkoda. Gdyby kontynuowali styl zapoczątkowany na Humbugu, byłoby świetnie. Płyta jest kiepska.
Gość: waleńrod
[6 lipca 2011]
w walki ferworze zapomniano o recenzji szymona. przypomnijmy: najsłabszy od miesięcy tekst tutaj. wszystko ssie, zaczynając od konceptu (skąd potrzeba dowodzenia, że recenzowanie AM ma sens? wiadomo, że ma, ma taki sam jak recenzje nowych Coldplay czy Interpolu), przez wykonanie (trzy akapity na temat roli zespołu w historii życia autora, to jeszcze nic, ale totalny brak interesujących spostrzeżeń/anegdotek/przekonującego wskazania ważności AM kładzie to na łopatki), aż do języka definiującego styl literacki zwany licealnym pamiętnikiem ("Chociaż jest to album nieistotny i zbędny, to zdecydowałem się nim zająć, ponieważ...", "Jak już obiecałem wcześniej, nie mam zamiaru pastwić się nad naszym głównym bohaterem, bo...", matura 2011 po prostu). ej no.

@kuba - poszło to tylko dlatego, że nikomu innemu nie chciało się recenzować? ja wiem, że to wypadek przy pracy, nie reguła, ale po kilku dobrych tekstach regularna wpadka.
Gość: 1492
[5 lipca 2011]
strasznie słaba recenzja. tyle tu kwiatków, że aż odpuszcze sobie wklejanie ich tutaj.

A sama płyta to tak na 3 albo 4
janus
[28 czerwca 2011]
i macie kultury w chuy
Gość: anonymous
[28 czerwca 2011]
janus, mamy rok 2011 a nie 2001, deal with it. i spadaj na onet trollować
Gość: ziew
[27 czerwca 2011]
"Jedyna uwaga do płyty to zbytnie piosenkowość pod koniec albumu. "

jeśli chcecie dyskutować z typem, który myśli takimi kategoriami to powodzenia!
Gość: Łojezus
[27 czerwca 2011]
Ile płyt przesłuchałeś z dwóch ostatnich lat żeby formułować takie tezy janusz?
Gość: elektroniczna tandeta
[27 czerwca 2011]
Rewelacyjna tyrada, 9/10. Tylko nagrać i na Discovery.
janus
[27 czerwca 2011]
Podsumowując nice wiele wnoszący ale całkiem niezły popowo-alternatywny album Arctic Monkeys, pomimo , że nie jest rewolucyjny to i tak słucha się lepiej niż pseudoniezależnych wykonawców z całej pierwszej 10-tki 2010 w/g screenagers, choć to nie sukces bo nawet najsłabsze wydawnictwo Radiohead to osiągnęło, Thurston Moore już zupełnie poza zasięgiem.
Gość: krzysiek
[27 czerwca 2011]
Nikt Ci nic nie wciska. Reszty nie chce mi się komentować.
janus
[27 czerwca 2011]
... też się przez chwilę podjarałem Deerhunterem, ale płyta wskazana w podsumowaniu 2010 jest tak tragiczna, że na przełomie lat 80-90 tych nie znaczyłaby zupełnie nic.
janus
[27 czerwca 2011]
... a niezależność skończyła się z pieprzonym sukcesem komercyjnym Oasis, teraz pod szyldem niezależności wciska się każdy syf.
janus
[27 czerwca 2011]
To, że w ostatnich 2 latach nie nagrano żadnej bardzo dobrej płyty to znaczy, że należy na siłę lubić to co jest. Owszem spróbować trzeba, choćby dla stwierdzenia ich słabości. W ostatnich latach ilość zabiła jakość.
Gość: *N-I-E-Z-A-L*
[27 czerwca 2011]
Jaka prawda? Co ty za suchary sprzedajesz człowieku. Pochwal się swoim lastem, rymem, listą najlepszych płyt 2010/11, albo chociaż wymień swoich ulubionych wykonawców. Mam dziwne wrażenie, że masz dość wąskie i ograniczone horyzonty muzyczne.
janus
[27 czerwca 2011]
Prawda boli
Gość: Moro y Toi
[27 czerwca 2011]
Pierdolisz janus dyletancie ignorancie.
Gość: Maciej
[27 czerwca 2011]
No ale jak ma się 4AD do tańca?
janus
[27 czerwca 2011]
Już pozycja nr 1 potwierdza moją tezę. Psudo niezależna elektronika, taka mieszanka elektronicznj odmiany shoegaze z italo disco i Cocteau Twins. Może w pierwszych odłuchach zauroczyć, potem nudne do bólu.
Gość: *N-I-E-Z-A-L*
[26 czerwca 2011]
Taneczna elektronika ad 2010 by scrngrs wg @janusa:

1. Toro Y Moi – Causers Of This
2. Ariel Pink’s Haunted Graffiti – Before Today
3. Flying Lotus – Cosmogramma
4. Janelle Monáe – The ArchAndroid
5. Erykah Badu – New Amerykah Part Two: Return Of The Ankh
6. Violens – Amoral
7. Four Tet – There Is Love In You
8. James Blake – Klavierwerke [EP]
9. Deerhunter – Halcyon Digest
10. Onra – Long Distance

i jeszcze chce się komuś dyskutować z tym typem?

a na liście NME jest co najmniej naście totalnych szitów (nie chce mi się grzebać, ale naprawdę dużo nędznego popu/wyspiarskich rockowych popłuczyn).
Gość: kidej
[26 czerwca 2011]
@NME's best albums of 2011 so far

Jest wyjatkowo niezle (John Maus!!!!), choc oczywiscie obecnosc Mogwai (srsly, NME?), Beady Eye czy Glasvegas (LITOSCI) nieco na wyrost. Btw, jest tam tez Lady Gaga, cos podobnego!
Gość: kidej
[26 czerwca 2011]
@janus

No nie moge usiedziec spokojnie. Ktore to sa konkretnie te tandetne plyty elektroniczne ktore szybko okazaly sie nudne?
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także