Myslovitz
Nieważne jak wysoko jesteśmy…
[Pomaton; 31 maja 2011]
Kilka lat temu po raz pierwszy raz pomyślałem, że fajnie by było pisać o muzyce. W ramach weryfikacji swoich ówczesnych możliwości, postanowiłem zmierzyć się z płytą „Korova Milky Bar”, którą wtedy namiętnie chłonąłem. Efektu moich elukubracji możecie się domyślić. Parafrazując liryk z obiektu moich analiz: gdybym tylko miał ten tekst, to bym umarł tu ze śmiechu i to nie raz. Na szczęście instynkt samozachowawczy kazał mi zniszczyć wszelkie dowody w sprawie. Możecie od razu odnotować, że ta recenzja jest jakąś formą autoterapii, a gdyby na sali był lekarz i potrafił zdiagnozować mój przypadek, byłbym dozgonnie wdzięczny.
„Nieważne jak wysoko jesteśmy…” to już ósma pozycja w dyskografii Myslovitz. Podobnie jak w przypadku „Happiness Is Easy” jest wynikiem ewolucyjnego ciągu zdarzeń i choć podąża innymi muzycznymi ścieżkami, to nie stanowi znaczącej rewolucji w kontekście ogółu twórczości. Poprzedni album okazał się luźnym, niepowiązanym krępującymi sznurami dostawcą niezłych pop-rockowych singli. „Nieważne…” wybiera ideę bliższą post-acidlandowej części „Korova Milky Bar”, gdzie tradycyjne myslovitzowe (po niemal 20-leciu działalności takie twierdzenie jest uprawnione) piosenki zatopione są w przytłaczającym, ciężkim sosie. „Nieważne…” jest praktycznie pozbawione sformatowanych radiowych utworów, z naciskiem położonym na narrację następujących po sobie indeksów. Skaczą one swobodnie po przystępnym gitarowym graniu, raz nasuwają post-rockowe inklinacje „Skalarów, mieczyków, neonków” („Blog filatelistów polskich”) wtłoczone w przystępniejsze ramy, a czasem cofają się do intensywności „Z rozmyślań przy śniadaniu”. Mimo natury bliższej syntezy niż oddolnej kreacji, z produkcyjną dbałością o detale Marcina Borsa, potrafią pozytywnie zaskoczyć.
Choć z tyłu głowy często odzywa się drażniące pytanie: jaka jest przewaga Myslovitz na wstępie do rozgrywki za samą lokalność zjawiska; nie bójmy się tego słowa: za polskość. Nietrudno wyobrazić sobie sytuację, że płytę „No Matter How High We Are…” nagrywa debiutancki anglosaski zespół, powiedzmy, Myslovitz. Nie sądzę, żeby mogła się spotkać z dużym zainteresowaniem. Tym większą wagę odgrywają więc odwiecznie drażliwe tematy: słów, zdań, metafor, określeń zawartych na płytach Myslovitz. Ciężko mi znaleźć jednoznacznie złe teksty, które straszyłyby i zmuszały do wybiórczej niepamięci o swoim wstydliwym bycie – vide czerwona latarnia „Ty i ja i wszystko co mamy”. Po nawiązywaniu w przeszłości do „Mechanicznej pomarańczy” czy „Myszy i ludzi”, przyszedł czas na „21 gramów” Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Przewija się wątek biograficzny Komedy, śmierci kibica Cracovii o pseudonimie „Człowiek”, niewyjaśnionych zniknięć ludzi, młodzieży testującej podatność swoich organizmów na tablicę Mendelejewa. Jednak rzeczywistość maluje się bardziej w kolorze śląskiego bruku i temat tekstów trafiających do piosenek jest delikatny – co wrażliwszych może przyprawić o wodospad łez, a loży szyderców dostarczyć idealnej pożywki do parodystycznych, prześmiewczych wybiegów. Granicę tolerancji każdy przeprowadza indywidualnie według własnych upodobań.
Jeżeli miałbym wyróżnić fragmenty, które zaskarbiły moją sympatię, pewnie wymieniłbym „Przypadek Hermana Rotha” z przyjemnie radioheadowską manierą budowania utworu. Nie mogę się odpędzić od jednego porównania i skłaniam się do określenia „Efektu motyla” mianem elbrechtowskiego (groove + gitary, serio!), na wzmożoną uwagę zasługuje „21 gramów” z podglądniętym gdzieś u Bradforda Coxa finałowym splotem sześciostrunowców. Na drugich pozycjach obstawiłbym nationalowy refren „Srebrnej nitki ciszy” i „Art Brut”, który wytypowałbym na pilotującego singla zamiast nieudanego „Ukryte” – wbrew swojemu tytułowi, nie oferuje nic do odkrycia. Irytujące są dwa detale: niepotrzebna blues-rockowa zagrywka w środku „Skazy”, która trochę studzi radość z eleganckiej ścianki gitar i odmienionego wokalnie Artura. Drugi minus za spieprzenie pojedynczymi dostojnymi dźwiękami klawiszy końcówki „Efektu motyla” – aż prosiło się o zagęszczenie niepokojącej atmosfery wzmożoną hałaśliwą plątaniną.
Zachłystując się niezal-nowościami, wydaje się, że w 2011 roku sympatia do Myslovitz sprowadza się do nostalgicznego reliktu. Przed wydaniem płyty gdzieś tliła się obawa, że nie będą w stanie dobić się do świadomości na dłużej niż symboliczne przesłuchanie połowy płyty, z triumfalnie rzuconym stwierdzeniem „nie bawi mnie to”. Jednak tak nie jest. „Nieważne jak wysoko jesteśmy…” nie jest odrzuceniem wszystkiego, co kiedyś ich określało. Jednak życzę wszystkim zespołom, którymi się teraz jaramy, by po tylu latach grania byli w stanie nagrać tak solidny album. Nawet jeśli w zauważalny sposób nie poszerza horyzontu muzycznego świadomego słuchacza, to nie zasługuje na wyprzedaż na stoisku z warzywami w dobrych sklepach muzycznych. Może ta płyta zasługuje ledwie na połowę tej szóstki, a może na dwa oczka więcej? Niezależnie od przyjętego stanowiska nie wywołuje kontrargumentów, gdyż są one znane i właśnie zostały odparte.
Zaufam w sposób umiarkowany swojej pamięci, krzywej zapominania i wyszukiwarce internetowej. Dwa lata temu, 24 stycznia, przywiało mnie na koncert Myslovitz do krakowskiego Studia i z całą świadomością pretensjonalności najbliższego stwierdzenia zaznaczę, że miał on niebagatelny wpływ na unormowanie stosunków sentymentalizmu czasów pierwszych miłości w czasach popkultury z teraźniejszością. Tamto dwudziestoośmioutworowe(!) wydarzenie przekonało mnie, że mimo ciągłego procesu dystansowania się od dorobku mysłowiczan, sympatia jest niesłabnąca i zaskakująco aktualna. Chociaż całkiem trzeźwym okiem trudno było zdzierżyć trzymającą władzę grupkę nastolatek skandującą „Aleksander! Aleksander!” podczas każdej przerwy między utworami. Trudno uwierzyć, że wszyscy przyszliśmy na koncert tego samego zespołu.
Świadomy wszystkich niedoskonałości swoich i tej płyty, rozglądam się ukradkiem przez lekko zabarwione autoironią okulary, zaskoczony łatwością, z jaką ego potrafi zrobić psikusa i dać się nabrać na sztuczki sprzedawców smutnej rzeczywistości z Mysłowic. Nie pozostaje mi absolutnie nic innego, jak pochylić lekko głowę i wyszeptać, że jako umiarkowany rojkista lubię tę płytę. Po czym pójdę powyłapywać motyle, tak ze wszystkich sił. Więc jak żyć?
Komentarze
[20 czerwca 2011]
[20 czerwca 2011]
Jesli spietym fanom Myslo krew psuje i zycie skraca recka na portalu internetowym, to czeka ich stresujace i krotkie zycie nie tylko z tego powodu. ;)
[19 czerwca 2011]
cytując innego klasyka, 3/10, nie słuchałem.
[18 czerwca 2011]
[18 czerwca 2011]
[18 czerwca 2011]
najgorsze jest to, że zespoły które się jeszcze nie przebiły do czołówki nigdy nie dostają więcej niż 7, w naprawdę ekstremalnych sytuacjach 8 (pinback/ logh), a to przecież właśnie wasza robota ich promować....
[17 czerwca 2011]
fixed
[17 czerwca 2011]
[17 czerwca 2011]
[17 czerwca 2011]
[17 czerwca 2011]
[17 czerwca 2011]
[17 czerwca 2011]
[17 czerwca 2011]
[17 czerwca 2011]