The Go! Team
Rolling Blackouts
[Memphis Industries; 31 stycznia 2011]
Pop, jazz, rap, soul, hip-hop, rock’n’roll, retro i future razem. „Thunder, Lightning, Strike” od „Rolling Blackouts” dzieli 7 lat, dacie wiarę? To w 2004 roku Brytyjczyk Ian Parton zebrał łobuzerską, wesołą menażerię, z udziałem której nagrał najlepszy w swej niepoprawnej spontaniczności, taneczny album dekady lat zerowych. Facet uwierzył w żywe instrumenty i fuzję wszystkich optymistycznych dźwięków tego świata, uwolnił pierwotną energię i czystą radość z zaproszonych do projektu gości. Obiecując nam dowód młodości, niestety trochę zawiódł szerokie oczekiwania na powtórkę z rozrywki przez duże R. Poprzedniczka „Rolling Blackouts” okazała się, jak na możliwości Partona, zbyt zachowawcza i niedostatecznie odurzająca ulicznym optymizmem. Nie wiem, jak reszta zgromadzonych, ale w 2011 roku o „The Proof Of Youth” ja po prostu chcę zapomnieć. Nie dlatego, że był to katastrofalny krążek (bo nie był). To najnowszy długograj projektu z Brighton jest bowiem po „Thunder, Lightning, Strike” prawowitym następcą tronu w królestwie nielimitowanego spontanu i buńczucznej, eklektycznej melodyjności The Go! Team.
Ian Parton w pierwszej kolejności dokonał paru sensownych transferów do swojej drużyny, by móc oddać kilka konkretnych strzałów w nasze kanały słuchowe. Dobra kumpelka Brytyjczyka, postać obecna w arcyprestiżowym zestawieniu 15 Najbardziej Czaderskich Postaci w Muzyce roku 2005 wg NME, Nkechi Ka Egenamba aka Ninja, na „Rolling Blackouts” zdaje się nie grać już pierwszoplanowej roli. Niemniej ciągle imponuje pozą groźnej strażniczki osiedla, w „T.O.R.N.A.D.O.” strzelającej celniej niż delikwent, który trafiał do 50 Centa. W rytm podwórkowego tematu rodem z katastroficznego filmu o pluszowej Godzilli, dewastującej południowy Brooklyn, ta rezolutna MC rozpycha się całkiem skutecznie. Ale to nie Ninja znajduje się w trójce najciekawszych nabytków kolektywu Partona.
Na trzeciej pozycji plasuje się Satomi Matsuzaki z Deerhoof, która w uroczym „Secretary Song”, niczym japońska misjonarka z przebranym za Phila Spectora Ianem pod rękę, niesie wesołą nowinę o nieuchronnym nadejściu wiosny. Srebrny medal za bieg przez instrumenty z przeszkodami zajmuje Dominique Young Unique. Zbuntowana, drobna 20-latka z Tampa Bay niegdyś z pomocą swojej pupy informowała w stylu doświadczonej dziennikarki CNN, że oto świat należy do niej. Ma dziewczyna wybujałą wyobraźnię i tupet, ale jej fantazyjne podejście do rzeczywistości idealnie współgra z dźwiękową mieszanką The Go! Team. Najlepszym dowodem niech będzie miejski hip-hop podawany ze słodką, owocową lemoniadą w „Voice Yr Choice”, do spółki z pstrokatym, ostentacyjnym „Apollo Throwdown”. Królowa może być jednak tylko jedna i na „Rolling Blackouts” jest nią Bethany Cosentino. Na co dzień podpora raczej nijakiego Best Coast sprawiła, że koncepcyjne bałaganiarstwo Partona i jego zamiłowanie do kolaży rozstrzelonych bardziej niż obrazy Pollocka przekształciły się w prawdopodobnie najlepszy indie singiel kwartału. „Buy Nothing Day” to fajka pokoju jednocząca starych, rozżalonych czytelników Pitchforka z nowoczesną młodzieżą, których Ulicą Sezamkową były blogi muzyczne i trendowe serwisy swego czasu wyrastające niczym grzyby po deszczu.
Nie wiem, czy „Rolling Blackouts” była idealną płytą na karnawał. Jej taneczne walory są niepodważalne niczym śmierć i podatki. Szaleństwo wielu roztańczonych nocy Parton podał w kolorowym, wstrząśniętym, niezmieszanym drinku z puszką sprayu i mapą tętniących życiem dzielnic europejskich i amerykańskich metropolii gratis. Z tym, że po karnawałowych imprezach pozostały jedynie zbędne kilogramy, odłożone w wyniku braku umiaru w jedzeniu pączków w Tłusty Czwartek i chwilowy przyrost zatrudnienia wśród firm sprzątających afterowe Rio. Świetny album na wiosnę? Nim ta naprawdę nadejdzie, w marcu jak w garncu, przymrozi nas jeszcze nie raz i zapewne dopiero za kilka tygodni schowamy na dobre zimowe buciory, wyciągając jednocześnie jakiś doskonale wiosenny krążek, który się jeszcze nie ukazał. The Go! Team robi rzeczy wymykające się jakimkolwiek klasyfikacjom: stylistycznym, emocjonalnym, pogodowym. Jakkolwiek banalne jest to stwierdzenie, by użyć go znów z przyjemnością w kontekście bezpretensjonalnej twórczości Iana Partona trzeba było czekać całe 7 lat. Zdecydowanie za długo.
Komentarze
[12 marca 2011]
PS: Zawsze dodając komentarz za pierwszym razem wyskakuje ,,Poprzedni komentarz nie został dodany! Spróbuj jeszcze raz.".