Ocena: 5

Lykke Li

Wounded Rhymes

Okładka Lykke Li - Wounded Rhymes

[LL Recordings; 28 lutego 2011]

Trzy lata temu sympatyczną Lykke Li polubiłam nie tyle za same piosenki, ile za jej wrodzoną figlarność, dziewczęcość, nieśmiałość podszytą delikatnym flirtem. Jej skromny, wycofany głos w minimalistycznych piosenkach na „Youth Novels” nie był żadną rewolucją w skandynawskim popie, ale całość tworzyła obraz naprawdę fajnej, młodej, fikuśnej wokalistki, która wykonywała kompozycje dopasowane do jej wieku i możliwości. Przy okazji zdarzyło się jej kilka całkiem dobrych singli z „Little Bit” na czele. W roku 2011 po tamtej Lykke Li pozostaje nam tylko wspomnienie. Dziewczyna postanowiła bowiem wpisać się we wszystkie mody, które wyniosły na piedestał wokalistki pokroju Florence Welch. W porównaniu do kreacji z poprzedniego albumu, na najnowszym krążku Lykke Li brzmi jak połączenie uczennicy Dusty Springfield i chórzystki Dixie Chicks, która postanowiła popracować na własny rachunek. Ale Szwedka przede wszystkim śpiewa – już nie szepcze zalotnie, nie melorecytuje kokieteryjnie. Radzi sobie całkiem nieźle, bo okazało się, że ma całkiem mocny, wyraźny wokal i w takim „I Follow Rivers” robi to wrażenie. Problem w tym, że poza owym kawałkiem i dowcipnym „Sadness Is A Blessing” na „Wounded Rhymes” praktycznie brak zapamiętywalnych momentów. Wokalistka konsekwentnie podąża folkową ścieżką, zbaczając momentami z głównego toru, by pośpiewać jak popowa gwiazdka lat 60. lub spróbować swoich sił w bardziej rockowych numerach jak „Rich Kids Blues”. Lykke Li nie niesie jednak tej płyty, a sam album kompozycyjnie trudno uznać za coś więcej niż przyzwoity zestaw nudnawych utworów. Piosenki na „Wounded Rhymes” są zbyt zachowawcze nawet jak na folkowe standardy, zaś wokalnie dziewczynie ze Skandynawii jeszcze daleko do podobnych stylistycznie Florence & The Machine czy nawet nieopierzonej jeszcze Alex Winston. Jasne, że tegoroczna metamorfoza Szwedki wiąże się zapewne z procesem artystycznego dojrzewania niegdysiejszej, uroczej kokietki. Szkoda jednak, że Lykke Li dorosła tak szybko.

Kasia Wolanin (1 marca 2011)

Oceny

Maciej Lisiecki: 6/10
Kasia Wolanin: 5/10
Paweł Klimczak: 5/10
Średnia z 3 ocen: 5,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: LikkeLy
[17 lipca 2011]
Lol, brak zapamiętywalnych momentów? Może wypadałoby przesłuchać płytę JESZCZE RAZ... Nie twierdzę, że jest to płyta wybitna, ale nie jest gorsza od poprzedniej, po prostu inna. A recenzje na screenagers, mimo że zajmujecie się ciekawymi sferami sceny muzycznej, są niestety często miernej jakości.
Gość: antistar
[21 marca 2011]
wspaniała płyta, ocena recenzentki to jakiś żart!
Gość: @:)
[12 marca 2011]
:) ;)... :)..:);))
Gość: :)
[12 marca 2011]
Dziwna recenzja..wspaniałej płyty!..nie tylko dla mnie..na szczęście:))


Gość: Uzytkownik
[6 marca 2011]
Folk - jak widac - nie jedno ma imie, a w imie tego, zeby byc blyskotliwym i ciagle hip - jak widac - wszystko moze byc wszystkim. Pani Kasia moze sobie reke podac z pania - na przyklad - Andzelika Kucinska.
Gość: b.
[5 marca 2011]
"brzmi jak połączenie uczennicy Dusty Springfield i chórzystki Dixie Chicks, która postanowiła popracować na własny rachunek" - a tekst wygląda jak pisany przez połączenie bezrękiej czarodziejki z księżyca i walca drogowego.
Gość: ok
[3 marca 2011]
recenzujecie to samo co Zachodni Krytycy

ale przynajmniej oceniacie zupelnie inaczej

brawo...
Gość: tele morele
[3 marca 2011]
@niki: właśnie powinno się oddzielić "melodię" od reszty aspektów muzyki, ja np. lubię najprostsze melodie po dwie nuty, a inni lubią to co się wyrabia u xtc. z tym że xtc zasługuje na uwagę pod względem kompozycji i produkcji, ma też- o takie duże- znaczenie historyczne. natomiast wstęp do "desire lines" deerhuntera (przykład pierwszy z brzegu) to żadne novum dla muzyki. ale lubię to bardziej niż całego partridge\'a. got it? :>
Gość: xxx
[2 marca 2011]
brak zapamiętywalnych momentów? to jest the catchiest tune of the year so far, no kurde!!!
Gość: nasznurkach
[2 marca 2011]
niestety mam podobne odczucia, co autorka recenzji. Po "Get some" czekałam na płytę z niecierpliwością, po "I follow rivers" przebierałam nogami, a teraz....? Właściwie nadal te dwie piosenki pozostają moimi ulubionymi. Słucham jednak dalej, a nóż coś mnie jeszcze zachwyci
Gość: yy
[2 marca 2011]
to jest płyta bardzo popowa jadąca od prostej melodii do prostej melodii, dlatego się dziwię.

autorkę chcę (niezłośliwie) spytać, o co chodzi z folkiem? w których momentach? folk szwedzki czy po amerykańsku rozumiane piosenkopisarstwo?
Gość: niki
[2 marca 2011]
a jakie inne kryteria mają być brane pod uwagę? wszystkie są subiektywne przecież!
Gość: tele morele
[2 marca 2011]
no prawda, "zapamiętywalne melodie/momenty" to jest tak subiektywna kwestia, że nie wiem czy powinna być brana pod uwagę przy recenzowaniu płyt. serio
Gość: yy
[1 marca 2011]
"na „Wounded Rhymes” praktycznie brak zapamiętywalnych momentów"

jak niewiarygodnie można się różnić w postrzeganiu muzyki

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także