Cut Copy
Zonoscope
[Modular; 8 lutego 2011]
Z trudem przychodzi mi myślenie o Cut Copy jako o zespole złożonym z muzyków. W istocie ten australijski towar eksportowy to bardziej wieloletnia platforma współpracy kilku kolegów zgłębiających nawzajem swoje kolekcje płyt i równocześnie odkrywających tajniki konsolety w studiu nagraniowym. Cut Copy z pewnością nie są – jakby rzekł Marcin R. Nowicki – „proper” instrumentalistami, ani tym bardziej „proper” showmanami. Gdy obejrzeć ich na żywo, zwracają uwagę sztuczne, powtarzane do znudzenia ruchy sceniczne frontmana z przymusu, Dana Whitforda. Muzyka zażera, jeśli jej się zachce – a chce jej się głównie przy klubowych bangerach. Dopóki trio kręci gałkami, przygotowując majestatyczne build-upy, ma publiczność pod kontrolą. Kiedy jednak przychodzi kolej fragmentów testujących indie-rockowe rzemiosło, sytuacja bywa lekko męcząca – i to prawdopodobnie dla obu stron.
Co innego w studiu. To tu – na urodzajnej glebie w postaci dobrego gustu, dodatkowo nawożonej szeroką płytoteką – rozkwitają talenty i wyobraźnia Cut Copy. Plon przynoszą też skillsy nabyte podczas epizodów didżejskich. Whitford i spółka to zdecydowanie ekipa rzemieślników, a nie artystów. Ich pracom nie brak błyskotliwości, niedorzecznością byłoby posądzać ich o fuszerkę, lecz efekt końcowy nigdy nie bywa natchniony, wizjonerski czy prawdziwie odkrywczy.
Powszechnie lubianym „In Ghost Colours” Cut Copy dołączyli do ekstraklasy niezalu, stając się projektem łatwo rozpoznawalnym przynajmniej dla użytkowników Internetu A (nazwanym tak dla odróżnienia od Internetu B – w Polsce okupującego serwis Fotka.TV, za granicą pomstującego na nagrodę Grammy dla zespołu The Suburbs) i uzyskując pełną swobodę podczas sesji nagraniowych do krążka numer trzy. Oglądając udostępnione przez samą grupę filmiki z cyklu „The Making Of...” mamy wrażenie podglądania najszczęśliwszych muzyków na Ziemi – ulokowani w przestrzennych, cool wnętrzach członkowie Cut Copy w kółko dowcipkują, popijają piwko, toną w fajowych winylach, w międzyczasie od niechcenia dogrywając kilka nut basu albo gitary. Lecz tego rodzaju wygodne, bezproblemowe warunki pracy rzadko owocują wybitną twórczością. Lub przeciwnie – to braki sprzętowe, wyścig z czasem, presja wytwórni czy wewnętrzne konflikty stymulowały w przeszłości najbardziej pamiętne z dzieł. Pośrednio przyznaje to sam Whitford w rozmowie z Pitchforkiem, mówiąc o dyskomforcie i skrajnym zmęczeniu w końcówce sesji do poprzedniego krążka. Tymczasem sielanka, najwyraźniej panująca w studiu podczas tworzenia trójki, nie przysłużyła się płycie. „In Ghost Colours” było napakowane jak kabanos, „Zonoscope” zaś bywa wolne niczym keczup.
Zaczyna się więcej niż obiecująco. „Need You Now” jest szczytowym osiągnięciem ostatnich zmagań Cut Copy, mistrzowsko przeprowadzonym ćwiczeniem w zakresie stopniowania napięcia: od minimalistycznych kraftwerkowskich pętelek, poprzez histeryczne uwolnienie emocji, następujące dokładnie przy wejściu w piątą minutę utworu, po „zaznaczenie terenu” w postaci firmowych chórków. Budzące mieszane emocje „Take Me Over” w płytowej, nieco dłuższej wersji sensownie wykorzystuje przebojowy impakt poprzednika, fundując najbardziej cukierkową, popową melodię albumu. Jak wspomniano już miliard razy, track jest miksem „Everywhere” i „Down Under”, ale konia z rzędem temu, kto przesądzi który z wpływów decyduje w większym stopniu o charakterze piosenki – brzmi to bowiem jak idealnie wyważony mash-up. Triadę singli puentuje „Where I’m Going”, z dystansu kilku miesięcy bliższy tąpnięciom stadionowego rocka niż ekstrawagancjom psychodelicznego popu, które tak chętnie punktowano, gdy usłyszeliśmy go po raz pierwszy.
Chciałoby się napisać, że te trzy nagrania to dobra, reprezentatywna próbka stylu „Zonoscope”, a tu figa z makiem. Przeciwnie niż oba poprzednie longplaye, nowe wydawnictwo Cut Copy nie dotrzymuje wierności spójnej, konsekwentnej stylistyce, żonglując odważnie wpływami. I tak na przestrzeni kilkunastu minut wędrujemy od typowo madchesterskich brzmień New Order i Happy Mondays (dublet „Pharaohs & Pyramids” – „Blink And You’ll Miss A Revolution”), przez zadłużoną u Animal Collective miniaturę, po przestrzenne rockowe brzmienia, przywołujące U2 z okresu powiedzmy „Achtung Baby” („Alisa”). Poza kilkoma charakterystycznymi atrybutami (głos Whitforda) i patentami (wspomniane chórki), trudno wychwycić tu „typowe Cut Copy” – w zestawieniu z definiującą styl „In Ghost Colours”, „Zonoscope” objawia się jako płyta bardziej gitarowa i psychodeliczna, a jednocześnie bardziej klubowa i elektroniczna. Popowy złoty środek, dumnie reprezentowany przez świetne refreny, trójkolorowe klawisze i „funky” linie basu wypiera tu albo chłodna praca bit-maszyny, albo przeciwnie – brzmienie żywego... zespołu.
Ten eklektyzm jest największą zmianą płyty. Australijczycy chwytają się nowych rzeczy, odważnie wchodząc w buty kilku mocno zasłużonych załóg. Niestety, ale sukces jest ledwie połowiczny – „Zonoscope” często wygrywa ze swoimi inspiracjami brzmieniem, ale przegrywa songwritingiem. Krystaliczny, nieskazitelny sound albumu – mnóstwo dobrze brzmiących ścieżek rytmicznych, szeroka paleta instrumentów klawiszowych, umiejętność wygenerowania frapujących tekstur – przekłada się raptem na kilka supersolidnych backing tracków, które owszem, dałoby się zamienić w serię pokoleniowych hymnów, gdyby w zespole był ktoś z charyzmą Jamesa Murphy’ego. Postać lidera LCD Soundsystem przywołuję nieprzypadkowo – idea stuprocentowo kontrolowanego rozgardiaszu stylistycznego, połączona z zabawą w „zgadnij skąd to ukradłem” i skłonnością do budowania ciągnących się długimi minutami, epickich kompozycji z pogranicza światów indie-rocka i clubbingu, została przecież przez niego opatentowana dawno temu. Zadziwia, jak blisko tej formuły są na nowym albumie Cut Copy, będąc jednocześnie wciąż tak daleko. „Corner Of The Sky” razi przezroczystością, „Sun God” rozciąga się jak guma w starych gaciach (czyli ku naszemu zdziwieniu do naprawdę niecodziennych rozmiarów), a skądinąd wciągające „Blink And You’ll Miss A Revolution” (chłodne, kanciaste zwrotki vs. falsetowy, śpiewny refren), które z takim tytułem mogłoby stać się hymnem pierwszego kwartału 2011, rozpływa się gdzieś w dłoni, zanim zdążymy zrobić z nim coś konkretnego. I wiecie co jeszcze? To raptem track numer pięć, a każdy po nim jest już tylko słabszy, zwodząc płytę coraz bardziej donikąd, gubiąc ciekawe drogowskazy i myląc się na kluczowych rozjazdach. Proszę zawrócić w najbliższym dozwolonym miejscu.
Komentarze
[9 marca 2011]
[9 marca 2011]
[4 marca 2011]
[27 lutego 2011]
no to dość hermetyczny dowcip był ;-)
[26 lutego 2011]
[25 lutego 2011]
cała płyta na 7
[25 lutego 2011]
I więcej: http://whoisarcadefire.tumblr.com/
[25 lutego 2011]
[25 lutego 2011]
[25 lutego 2011]
[25 lutego 2011]
[25 lutego 2011]
[25 lutego 2011]