Marcin Masecki
John
[Lado ABC; 2010]
Marcin Masecki to jedna z najbardziej barwnych postaci stołecznej sceny improwizowanej. Ten wykształcony pianista, który doskonalił swoją grę na studiach w Bostonie, umiejętnie porusza się na granicy sztuki wysokiej i niskiej. Albo inaczej: poddaje w wątpliwość podział, który wielu już mierzi, drażni albo uznaje za sztuczny i wymuszony; coś, co jest kwestionowane także przez wielu innych artystów. W wywiadach opowiada o tym, że woli grać dla ludzi z otwartymi głowami, zwolenników braku istotnych granic między stylami, konwencjami, muzyką gorszą czy lepszą. A do tego nie wybiera sobie ciepłej posadki nadwornego pianisty wszystkich Polaków, a przecież mógłby - umiejętnościami nie odbiega od Leszka Możdżera. Marcin Masecki ma jednak inna wizję: godną szacunku i nieustannego wspierania. „John” uwypukla zresztą ten obraz: wskazuje, że mamy do czynienia z klasycznym instrumentalistą, który na koncertach gra muzykę niemiecką z XVIII wieku i fascynuje się Bachem. Nie jest jednak mentalnym ramolem, którego krępują konwenanse. Na następcy „Boba” pomysłowość, twórcze podejście do zabawy dźwiękiem i odpowiednie mieszanie konwencjami, biorą górę nad chłodną kalkulacją. Masecki wyznaje zasadę lo-fi - na płycie zamieszcza impresje, mniej lub bardziej domknięte formy, schodzi z trajektorii wytyczonych przez daną linię melodyczną, by celowo zaskoczyć dysonansem rozstrojonego fortepianu. Mógłby nagrać ten album w filharmonii, przy udziale nadętych elegancików w długich frakach. Wybiera jednak inną drogę. I pokazuje przy okazji, że jeszcze wiele dobrego możemy się po nim spodziewać.
Komentarze
[27 stycznia 2011]
[24 stycznia 2011]
[23 stycznia 2011]