Ocena: 6

Emeralds

Does It Look Like I’m Here?

Okładka Emeralds - Does It Look Like I’m Here?

[Editions Mego; 24 maja 2010]

Ekran dotykowy stał się kolejnym medium dźwięku, idealnym do rozważań teoretyków muzyki. Po zainstalowaniu sprytnej aplikacji wystarczy przesunąć palcem, by cieszyć się miłymi, eksperymentalnymi odgłosami, które znakomicie nadają się na psychodeliczny soundtrack do wygaszacza ekranu. W ręce użytkownika iPhona i pochodnych wpadło narzędzie pozwalające bez lasu kabli zabawiać znajomych wariacją na temat Vangelisa. Zgrabnie dziwaczne, ale gwarantujące bezpieczną losowość. Bez obawy nadziania się na amatorów niebezpiecznych częstotliwości. Na tegorocznej płycie Emeralds poszli krok dalej i zamiast rzężących telefonów mają autentyczne arpeggiatory, bo tak nazywa się to cudo techniki i robi zupełnie prawdziwą muzykę.

Kiedyś był drone, dostrzegalna fala projektów od Double Leopards po Wet Hairs, w którą wpisywało się Emeralds. Antyakademickie plamy dźwięku, dużo obskurnego hałasu i nuta psychodelii – pomiędzy postawą nowych dziwnych Amerykanów, a klęczeniem przed dwoma oscylatorami i efektem crunch w centrum sztuki współczesnej. Wygładzając koncept muzyczny, trójka Amerykanów odkrywa na nowo niemiecką kosmische musik i przenosi new age z płyt dodawanych do „Wróżki” na odtwarzacze oczekujących kolejnej muzycznej transgresji słuchaczy. Największą zaletą, a zarazem wadą tego albumu jest sympatyczność. Idąc za antropologiczną teorią magii sympatycznej – skutek zaklęcia jest warunkowany analogią. W przypadku „Does It Look Like I’m Here” zbieżność z takimi tuzami stadionowych tripów jak Klaus Schulze czy Jean-Michael Jarre oddziałuje wyjątkowo mocno. Trio świadomie zwiększa jednak zasięg podobieństw doceniając „Endless Summer” i wykradając z niego jeden dzień – „Summerdata”. W innym momencie płynie w słodkich, fraktalnych melodiach ku słyszalnemu w oddali M83. Aranżacja albumu jest tak wdzięcznie usiana syntezatorowym nieładem, że momentami trudno uwierzyć, iż muzycy nie są zahibernowanym Cluster, które grając próbę w kościele przeniosło się na wyspę Goa.

Przez te pokłady wygrywanej na Korgu medytacyjnej bezwoli oraz świeżości pomysłu wysłania erefenowskiego statku kosmicznego w wyższe sfery artystyczne, przedziera się jeden zgrzyt – epickość. Oczywiście, gdyby przemianować album na soundtrack do nowej wersji „Planety Małp” wszystko byłoby jak najbardziej na miejscu. Dwunastominutowy „Genetic” to lądowanie w nowym świecie, „It Doesn't Arrive” brzmi jak lot wprost do czarnej dziury. Hełmofony z głów dla artystycznej wizji mgławicy Oriona. Jednak słuchanie albumu jako niezależnego konceptu uwidocznia brak luzu. Sytuacja się pogarsza, jeśli dostrzeżemy pośrednie inspiracje muzyką współczesną, na przykład Pauline Oliveros czy Lawrence’a Englisha. Głęboki odsłuch, pulsacja ukryta pod modulowanymi przez arpeggiator fakturami, zwiewnie i subtelnie nawiedzone znanymi od dawna kombinacjami zer i jedynek. Pojawia się również zarzut, że polirytmiczna, gęsta struktura utworów zalewa miałkie kompozycje. Mnogość losowych nut połączona z zabawą efektami nie zatuszuje, że spora część godzinnego albumu mogłaby być stworzona przez stado biegających po klawiaturze organów myszy kościelnych. Ukrywanie jednorodnych inspiracji pod płaszczem restaurowania new age w wydaniu inteligenckim daje wrażenie, ze Emeralds to neofici syntezatorów. Amerykanie pozostają w kręgu artystów wywodzących się ze sceny dronowej, którzy złagodzili postawę na rzecz poszukiwania powtarzanej obecnie do znudzenia tezy: od starości do nowości. Przy całej swojej czerstwości, slogan można zgrabnie wykorzystać, jednak na „Does It Look Like I’m Here?” wyszło od starości do startrekowości.

Marcin Zalewski (14 grudnia 2010)

Oceny

Paweł Gajda: 6/10
Piotr Wojdat: 5/10
Średnia z 2 ocen: 5,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: tele morele
[16 grudnia 2010]
Wrażenie tworzenia utworów na podstawie wykorzystywania wszystkich możliwych efektów to jak dla mnie żaden zarzut, chociaż co kto lubi. Wydaje mi się, że na unsoundowym koncercie działali w sensie "wyuczonej improwizacji" i nawet mi tej różnorodności brzmienia brakowało. Ale poza tym się zgadzam :>

(Wet Hair, nie Hairs, się czepiam jak zawsze.)
Gość: Narc
[14 grudnia 2010]
Łał. Trochę już czasu minęło od premiery... Ale szósteczka jak najbardziej.
Gość: kidej
[14 grudnia 2010]
Tangerine'ow w tym roku ci dostatek, bo jeszcze Oneohtrix :) Ja mam slabosc, wiec i Emeralds beda w moim rocznym czubie. Nawet pamietajac, ze czysto songwritersko to kazdy lepszy symulator arpeggiatorow moglby te plyte napisac.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także