Kanye West
My Beautiful Dark Twisted Fantasy
[Roc-A-Fella, Def Jam; 22 listopada 2010]
Mateusz Błaszczyk (5/10):
„808’s & Heartbreak” + „G.O.O.D. Fridays” = „MBDTF”. Tym, którzy zapoznali się z poprzednim krążkiem Yeezy’ego i choćby pobieżnie obserwowali newsy związane z najnowszym (klip spełniający rolę arcymalowidła, setki WYŚMIENITYCH gości w każdym kawałku, najdłuższy teledysk we wszechświecie, no i jeszcze żywiołowe notki Kanyego na twitterze), „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” powinno jawić się logicznym rozwinięciem kariery Westa. Tak naprawdę dokładna analiza „MBDTF” nie wydaje mi się specjalnie istotna. Ci co, jak sam autor, widzą w nim dzieło ręki Boga prawdopodobnie poruszyli już wszystkie możliwe aspekty rzekomej boskości i ewentualnie powierzchowne rysy, które uczłowieczają CZARNEGO MESJASZA. Jasne, na plus można zaliczyć choćby pierdolnięcie w „Power”, demoniczne zaburzenia osobowości Nicki Minaj w „Monster” (przecież to ona jest tytułowym potworem) czy kapitalną w kontekście „The Blame Game” modulację głosu Kanyego. I kiedy przejdziemy już jakoś przez rozpaczliwie patetyczne chórki i wreszcie robi się całkiem sympatycznie, bo pojawia się westowski bujający bit, to i tak po nim nastąpi rozbuchany do granic możliwości mostek, a w nim, hmm, kolejny toporny chórek. W efekcie nawet przez chwilę nie bawię się tak dobrze jak choćby przy interaktywnych, błyskotliwych i całkiem dowcipnie wykorzystanych (!) samplach z „Wouldn’t Get Far” czy „Brand New”. Żadna z trzynastu kompozycji nie ma dla mnie startu do „Gold Digger”, który po siedmiu jednostajnych minutach też mógłby zacząć nużyć, bez względu na to, ile osób stanęłoby za mikrofonem. Nie chodzi o to, że „MBDTF” jest słabe – po prostu Kanye do tej pory robił o wiele lepsze rzeczy. Więc jeśli ktoś teraz zacznie słuchać Westa, to spoko, ale proponuję jednak zainteresować się jego wcześniejszymi dokonaniami.
Po pierwszym odsłuchu nie bardzo wiedziałem nawet jak się zabrać do jakiejkolwiek oceny tak WIELKIEGO dzieła. Automatycznie nasuwał mi się na myśl świebodziński pomnik, z którym Kanye w przyszłości pewnie będzie chciał konkurować i postawi swój własny – większy i jeszcze bardziej kuriozalny. I tak mieliśmy szczęście, że nie wtargnął na imprezę odsłonięcia i nie zakosił korony.
Paweł Sajewicz (6/10):
Ryan O’Neal – filmowy Barry Lyndon – miał kiedyś powiedzieć, że jedyną gwiazdą obrazów Stanleya Kubricka jest Stanley Kubrick. Z Kanyem jest podobnie – choć do nagrania „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” zaprosił tuzin czołowych postaci muzyki (tak – muzyki popularnej *w ogóle*), światła reflektorów padają wyłącznie na niego. Kiedy jednak historie „większych niż życie” albumów pokroju „Tusk” Fleetwood Mac czy „Gaucho” Steely Dan uczą, że efekt końcowy niekoniecznie musi ucieleśniać dyskusyjne walory procesu produkcji, „MBDTF” brzmi dokładnie tak, jak towarzyszący mu szum medialny – piramidalnie (a może raczej chrystusowo?). To 70-minutowy ego trip, który nachalnie żąda uwagi i uznania – tym samym podając w wątpliwość swoją domniemaną zajebistość. Podczas, gdy prawdziwa zajebistość nie musząc nic, bierze wszystko, Kanye od pierwszej do ostatniej minuty napina się na bycie muzycznym geniuszem. Problemem nie jest brak talentu, ale śmiertelna powaga z jaką West egzekwuje swoje, bądź co bądź, błyskotliwe pomysły. Bo choć trudno zaprzeczyć wartości tych wszystkich perełek rozsypanych po powierzchni płyty (smyki i gitara ustawione w kontrze w „Gorgeous”; plemienna rytmika „Lost In The World”; flow Nicki Minaj w „Monster” – w ogóle ten album wygrywa wszędzie tam gdzie bezpieczne brzmienie środka zastępuje uwierającym naturalizmem), to jego materia ulega pod naporem natarczywej formy. Efektem jest pozbawiona dystansu „muzyka tekturowego dramatyzmu”, która operuje szczurzymi trickami emocjonalnej manipulacji. No bo czym są samotny fortepian na tle wielkiego beatu w ekshibicjonistycznym „Runaway”, łzawe fucki na romantycznym podkładzie albo Scott-Heron w ostatnim utworze, jeśli nie efekciarskimi zagrywkami bombardującymi sferę najprostszych skojarzeń?
Paradoksalnie tak pomyślana muzyka doskonale komplementuje istnienie globalnych fenomenów, które powołały ją do życia – „złotych tweetów”, emocjonalnych wystąpień czy zdjęć penisa rozsyłanych za pomocą MySpace. Szkoda, że samo istnienie nie warunkuje ich jakości. Kanye może sobie być papieżem tej kultury czy kim tam chce, ale ja zamiast szacunku dla niego, mam jedynie ciekawość. Obok podobieństw jest bowiem zasadnicza różnica między ciekawym Westem i fascynującym Kubrickiem: totalizm Kubricka służył sztuce, a totalizm Westa służy wyłącznie artyście.
Krzysiek Kwiatkowski (8/10):
Największą bolączką „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” jest sam Kanye West. Nie jego flow, nie muzyka czy nawet nie teksty. Problem leży w próbie stworzenia z tego albumu czegoś więcej niż jedynie kolejnego krążka na półce w sklepie. Takie próby rzadko kiedy kończą się sukcesem, ale na pewno powodują zmasowaną reakcję odwrotną od oczekiwanej. O „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” coraz rzadziej, w czym zresztą jak widać sam już uczestniczę, pisze się jak o wydawnictwie muzycznym. Otoczka wykreowana przez samego Kanye prowokuje do rozważań jak dobre jest jego „monumentalne dzieło”. Rap-opera której świat nie widział. To jednak bardzo niewygodne podejście – przede wszystkim dla nas, słuchaczy. Wkraczając w świat skrajnie dokładnej analizy kulturowo-dźwiękowej nie zauważymy, jak dobra jest to płyta. Tak po prostu. W tym momencie naprawdę nie jest ważne, jakim West jest „bucem”, jak wygląda jego konflikt z Taylor Swift albo co tak naprawdę o sobie sądzi. Słuchając tego materiału trudno przejść obojętnie obok tak dobrych i chwytliwych melodii, wyśmienicie wyprodukowanych i perfekcyjnie ze sobą połączonych. „All Of The Lights” jest murowanym radiowym hiciorem (oczywiście po odpowiednim liftingu), „Runaway” również, mimo że bardzo niebezpiecznie balansuje na granicy dziecinnej pretensjonalności (podobnie „Blame Game”). A nie zapominajmy, że i tak największe szanse na światowy sukces ma „Dark Fantasy”. Kanye ma znakomity słuch, „żyje” naszymi czasami i wie doskonale jakich środków wyrazu powinien używać, aby dotrzeć do słuchacza na wysokości 2010. Co z tego, skoro dla niektórych najważniejsze i tak będzie „żałosne” użycie sampla King Crimson, mimo że ten trwa zaledwie kilka sekund. Mocno dostaje się mu też za próbę zrobienia czegoś „ponad to” co robią wszyscy inni i to – może naiwnie – kojarzyć się może z odbiorem nowej płyty Sufjana Stevensa. Jeden i drugi zaciąga się bardzo blisko w rejony pozbawione dobrego smaku i „pozytywnego” kiczu. Ale jak do tej pory żaden z nich nie przeszedł na ciemną stronę mocy.
Paweł Klimczak (8/10):
Mam słabość do produkcji Kanyego. Gość ma wyczucie melodii i zawsze dobiera sobie rewelacyjne pętle. „808’s Heartbreaks” też przypadło mi do gustu (choć za dużo tam auto-tune’a) i chyba na tamtej płycie szukać by trzeba źródeł artystycznej megalomanii, która w pełni objawia się na jego najnowszym albumie. Na bok odsunąłbym wszystkie publiczne bufonady (które miały jeden pozytywny wydźwięk – ktoś mądry pododawał „Liz Lemon” przy wszystkich tweetach Kanyego i nie było już żadnej różnicy między nim a Tracym Morganem) i skupił się na płycie o najbardziej pretensjonalnym tytule w historii mainstreamowego hip-hopu. To, co się wokół niej dzieje, jest dziwne. Porównania do Jacko, oceny w granicach perfekcji – coś tu jest nie tak. Nie wiem ile w tym zasługi Westa, który rozkręcił hajp maszynę na pełnych obrotach (półgodzinny teledysk...?), a ile histerii mediów – wiem jedno – hajp może łatwo zrazić do samej muzyki. A tu jest naprawdę dobrze. Przełknąć można czas każdego kawałka (tylko trzy kończą się przed piątą minutą), jakoś można przejść nad gargantuiczną ilością i kalibrem zaproszonych gości (od Nicki Minaj, poprzez Jaya-Z i Ricka Rossa, aż po Eltona Johna). Kanye znowu to zrobił – nagrał płytę, której wyśmienicie się słucha, wypełnioną chwytliwymi motywami i kawałkami, który łażą za słuchaczem przez wiele dni. Nie wiem, czy podoba mi się powrót do formuły bardziej standardowego hip-hopu (flow Westa jest wciąż bolesne) i rozbuchana forma całego przedsięwzięcia mnie trochę przeraża, ale nic to. Zdarzają się oczywiście piosenki zbędne („Runaway” i kilka bezużytecznych minut z każdego kawałka, który trwa od siedmiu minut wzwyż), ale „My Beautiful...” to przede wszystkim zbiór hip-hopowych przebojów. The best of Kanye bym tego nie nazwał, ale płyta jest – ku mojemu zaskoczeniu – rewelacyjna. Nie dajcie się ograć hajpowi i słuchajcie Westa póki czas, bo boję się o to, co można po takim potworze nagrać.
Łukasz Błaszczyk (7/10):
Trudno udawać, że tej dziesiątki na Pitchforku nigdy nie było. Trudno też nie uśmiechnąć się, gdy Nite Jewel pisze na Twitterze: Sure give Kanye a 10.0. That will hide the fact that your editor got into hip hop, r&b, soul, and funk like 6 months ago. I trudno mimo wszystko chociaż przez chwilę nie ulec pokusie odczytywania „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” w kategoriach czarnego „Kid A” (courtesy of Jan Błaszczak). W końcu Kanye za jednym epickim zamachem jednoczy tu białe dziedzictwo kulturowe (Gene Clark, Mike Oldfield et al w samplach, Justin Vernon na featuringu) z czarnym (okładka!), przeszłość z teraźniejszością (genialna, nawet jeśli muzycznie nieprzekonująca, zagrywka z „21st Century Schizoid Man”), i potrafi uchwycić zeitgeist początku dekady (Twitter, fishsticks, „Sex On Fire”) lepiej niż ktokolwiek inny. Na dobrą sprawę można by więc uznać, że West urzeczywistnia nie tylko neoficki sen redaktorów Pitchforka – sygnalizujących już od jakiegoś czasu, że Kanye to Cristo Redentor muzyki – ale i tych wszystkich, którym marzy się realizacja niespełnionej obietnicy, jaką niosła ubiegła dekada, czyli renesansu muzyki pop poprzez jej syntezę w pełnym spektrum. Tylko że to byłoby „Beautiful Dark Twisted Fantasy” widziane oczami Kanyego Westa.
Komentarze
[16 maja 2011]
[25 stycznia 2011]
hehe. no wlasnie i jak dostrzec odtworczosc przykladowego Devil In A New Dress nie znajac wczesniejszego dorobku kanyego? w tym miejscu zaczynam dostrzegac sens tej pitchorkowej dychy (zwrocenie uwagi na hip-hop)
[25 stycznia 2011]
[25 stycznia 2011]
[22 grudnia 2010]
[20 grudnia 2010]
[20 grudnia 2010]
Cześć. Kwestia genialności tej zagrywki jest oczywiście dyskusyjna, tym bardziej, że w sumie większość opinii na ten konkretny temat, z jakimi się spotkałem, jest mocno nieprzychylna, ale mnie się wydaje, że żaden współczesny celebryta nie odpowiada tak idealnie temu antycypowanemu przez King Crimson 21st Century Schizoid Man jak właśnie Kanye. On się urodził, żeby wypełnić to proroctwo ";p"
[20 grudnia 2010]
[20 grudnia 2010]
[20 grudnia 2010]
[19 grudnia 2010]
[19 grudnia 2010]
[19 grudnia 2010]
zabawne przeczytac takie cos od czlowieka, ktory przyznaje sie, ze ledwie posluchal, a juz wszystko wie
[19 grudnia 2010]
sam zebralem sie w sobie dopiero dzisiaj i wlaczylem My Beautiful Dark Twisted Fantasy. nie zachwycil mnie. Kanye West natomiast jest nieco bardziej irytujacy. licze ze ludzie siegna po rozum do glowy i jeszcze raz (tym razem dokladniej) posluchaja plyt z poprzednich miesiecy i zmienia zdanie na temat geniuszu Westa
ps. @genialna, nawet jeśli muzycznie nieprzekonująca, zagrywka z „21st Century Schizoid Man” - moglbys mi wyjasnic co jest genialnego w tej zagrywce? w tej chwili nie staram sie byc zlosliwy. jedynie zzera mnie ciekawosc. czekam na odpowiedz z niecierpliwoscia
[3 grudnia 2010]
[3 grudnia 2010]
[3 grudnia 2010]
[3 grudnia 2010]
poza tym mieliśmy przecież 'college dropout' w podsumowaniu dekady oraz recenzję '808s & heartbreak' w post scriptum.
[3 grudnia 2010]
[2 grudnia 2010]
[2 grudnia 2010]
[2 grudnia 2010]
[2 grudnia 2010]
[2 grudnia 2010]
[2 grudnia 2010]