Ocena: 7

Teebs

Ardour

Okładka Teebs - Ardour

[Brainfeeder; 19 października 2010]

Mad-hop, new-beat, bla bla bla. Sporo jest określeń na falę instrumentalnego hip-hopu związanego z Los Angeles, labelem Brainfeeder, klubem Low End Theory, czy szerzej – na wszystkich, którzy widzą Flying Lotusa jako swój muzyczny wzór. W obrębie nowobitowej muzyki wykształciły się pewne odłamy i nic dziwnego – „gatunek” okrzepł, spotkał się z bardziej mainstreamową publicznością i ukształtował swój klasyczny kanon. Główne tendencje są dwie – pierwsza, reprezentowana choćby przez Devonawho, to ukłon w stronę boogie-funku i syntezatorowych pasaży, druga – tutaj wymieńmy np. Alexa B – skupiają się na sennych pętlach i atmosferze. Sporo jest producentów i producentek – np. Tokimonsta – sprawnie łączących obie tendencje, spajając klimat wczesnych bitów FlyLo z bogatymi, klawiszowymi ozdobnikami.

Teebs nie kombinuje – stawia na przepojone dość oniryczną atmosferą kompozycje, rzadko wykraczające poza formułę dwuminutowych loopów. „Ardour” przy pierwszym odsłuchaniu zaskakuje brzmieniową spójnością – to jednolita opowieść, utkana z podobnych do siebie bitów. Zaskakująco – nie ma nudy. Wielką zasługą Teebsa jest stworzenie atmosfery, kojarzącej się z jesienią w całej jej okazałości. Inspiracji daleko szukać nie trzeba – Oddisee serią EP-ek o porach roku odkrył najlepszy sposób na przekładanie meteorologii na język instrumentalnego hip-hopu. Zresztą można się spierać, czy czujemy tu wiosnę, czy jesień, oceńcie sami. Kunsztowność „Ardour” polega na wykorzystaniu zestawu sampli „z jednej parafii” – odnoszę wrażenie, że np. dzwonki są zawsze te same – do zrobienia całej płyty. To zapewnia spójność, to sprawia, że debiut Teebsa to jednorodna opowieść, z której wyłamuje się „Long Distance” (gościnnie głosu użyczyła Gaby Hernandez), ale tylko przez obecność wokaliz – „Ardour” ucierpiałoby bez tego kawałka.

„Brzmienie LA” jest rozpoznawalne na pierwszy rzut ucha i tu niespodzianki nie ma. Sample są odpowiednio rozmyte i jakby niedopowiedziane, warstwa rytmiczna schowana we frenetycznych stopach i werblach, które – jak przystało na Brainfeedera – mają dość specyficzną postać. Śmierć funkowego breaka i przeniesienie rytmiki z planu pierwszego na wydarzenie towarzyszące feerii sampli to coś, na co instrumentalny hip-hop pożerający własny ogon czekał od dawna i chwała ekipie z Kalifornii za trzymanie się tej stylistyki. Tu jest zresztą różnica, która spowodowała, że o Alexie B, bardzo podobnym do Teebsa producencie (a o dłuższym stażu), słyszymy tak mało – Teebs przełamuje konwencję jeszcze śmielej i sprawniej.

Oczywiście, nie róbmy z Teebsa rewolucjonisty – to ciągle bity ociekające Flying Lotusem circa „1983”, co wadą nie jest, ale przeszkodą na drodze do wybitności – już tak. Steve wyleciał w kosmos, zostawiając swoje podwórko kolegom i koleżankom, którzy i owszem, dbają o nie i bawią się ładnie, ale wyjść poza nie za bardzo nie potrafią.

„Ardour” to ładny album. Teebs nie rozmieniał się na drobne seriami EP-ek, po prostu w spokoju dopracował spójną i przyjemną płytę, stawiając – jak na malarza przystało – na barwę. Dobrze za kontekst „Ardour” wziąć sobie obrazy Teebsa i poczuć, jak to wszystko łączy się w całość o ciepłym zabarwieniu. To album malowany w odcieniach czerwieni i żółci, w które czasami wkrada się melancholia brązu. Na jesień w sam raz.

Paweł Klimczak (17 listopada 2010)

Oceny

Paweł Gajda: 7/10
Mateusz Krawczyk: 6/10
Piotr Wojdat: 6/10
Średnia z 3 ocen: 6,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także