Ocena: 7

Big Boi

Sir Lucious Left Foot: The Son Of Chico Dusty

Okładka Big Boi - Sir Lucious Left Foot: The Son Of Chico Dusty

[Def Jam; 6 lipca 2010]

Kilkumiesięczne obcowanie z płytą Big Boia to potok przyjemności. Wymieszanie ze sobą najlepszych walorów produkcyjnych południowego hip-hopu z właściwą duetowi Outkast popową estetyką dało uzależniający efekt końcowy, w którym próżno szukać nudy. Choć amerykański rapowy mainstream znalazł się w kryzysie, to Big Boi zdaje się o tym nie wiedzieć, miotając sztos za sztosem.

„Sir Lucious” sprawia wrażenie absolutnie dopieszczonej płyty, z drugiej strony czuć niesamowity luz i swobodę, co po męczących potyczkach z wytwórnią Jive i przedłużającym się procesie powstawania płyty (który trwał niemal trzy lata) nie było wcale tak oczywiste.

Pierwsze wrażenie oczywiście robi produkcja i aranże. Z małymi wyjątkami (nudnawy „Hustle Blood” wyprodukowany przez Lil Johna, nie do końca przekonujący „Turns Me On”, zupełnie zbędny „Theme Song”) „Sir Lucious” cały czas trzyma rewelacyjny poziom. Od najbardziej świeżych bitów (roztańczony „Daddy Fat Sax” z bogactwem syntezatorów w końcówce, rozedrgane sample i szalony rytm „You Ain’t No DJ”), poprzez klasyczne dirty southowe wprawki („Fo Yo Sorrows”) i kawałki o wycyzelowanym, popowym sznycie („Be Still”, „Follow Us”), aż do produkcyjnych potworów o sporej sile rażenia („General Patton”, „Tangerine”) – dostajemy płytę wręcz pękającą od chwytliwych motywów i produkcyjnych smaczków. Zresztą „Tangerine” – bit łączący orientalny wydźwięk z gitarowym samplem (ukłon w stronę Georgii?) – i „Shine Blockas”, z miejsca ewokujący wspomnienia o „Hate It Or Love It”, są w czołówce moich ulubionych tegorocznych podkładów. Na „Sir Lucious” co rusz natykamy się na drobne elementy, które sprytnie rozłożone w aranżach kawałków na długo zostają w pamięci. O syntezatorowej końcówce „Daddy Fat Sax” (według mnie najciekawszy bit na albumie) już wspominałem, warto dorzucić mostek „Follow Us” i poszatkowane melodie „Shutterbug”. Ba, tu nawet intro doskonale broniłoby się jako samodzielny kawałek. Choć nazwisk odpowiedzialnych za produkcje jest sporo (m.in. Organized Noize, Scott Storch, Salaam Remi, nieodżałowany André 3000), to za spójność brzmienia na pewno możemy chwalić Big Boia, współproducenta większości jointów na płycie. To, co łączy większość numerów na płycie, to ich wokalne rozbudowanie. Chórki, refreny, mostki, pocięte wokale, przyśpieszone, zwolnione, do wyboru, do koloru. Dzięki takiemu podejściu „Sir Lucious” miota się pomiędzy charakterystycznymi dla czarnego popu konstrukcjami, a dirty southowymi wycieczkami w stronę nowobitowych klimatów. Miotanie się dawno nie było tak dobre. Ach, no i skity – autentycznie zabawne.

„Debiutant” Big Boi rozstawił wszystkich po kątach, stawiając pod znakiem zapytania tezę o skillsowym prymacie André 3000. Flow Generała Pattona jest bardzo elastyczne, o niespotykanym wyczuciu bitu. With my ears to the streets / and my eyes to the sky / I’m on another planet my nigga / and you just fly – to zamyka wszelkie dyskusje. Czy są to obsceniczno-erotyczne zabawy słowem (jak w „Tangerine”), czy bragga w marszowym wydaniu („General Patton”), Big Boi jest zawsze bezbłędny. Gdybym miał określić jego flow jednym wyrazem, „precyzja” bezapelacyjnie wygrałaby potyczkę. „Sir Lucious” to płyta nawinięta bez żadnej spiny, ze sporą dawką humoru i – co jest cechą rzadką u raperów, nawet tak doskonałych jak Big Boi – umiarem. Featuringi znakomicie dają odetchnąć od nawijek Antwana, jednocześnie sprawiając, że tym bardziej możemy się w nich rozsmakowywać.

Gościom należy się osobne słowo, bo „Sir Lucious” aż od nich buzuje. Najbardziej trafia do mnie Janelle Monae w „Be Still”, choć słowa uznania należą się T.I. za wywindowanie „Tangerine” na jeszcze wyższy poziom. George Clinton jako stary zjarus dobrze pasuje do przepalonego „Fo Yo Sorrows”, podobnie dziwaczny Yelawolf do równie dziwacznego „You Ain’t No DJ”. Gucci Mane i B.O.B. jak zwykle po swojemu – Gucci niefrasobliwie, B.O.B. przebojowo. Słabo wypada Jamie Foxx, nie jestem też przekonany do drugoligowych zapychaczy w postaci Vonnegutta, ale jako elementy wspomagające Big Boia są do zaakceptowania. Szkoda numerów z André 3000, które nie trafiły na płytę z przyczyn prawnych (bleh) – z chęcią zamieniłbym je ze słabszą dwójką („Hustle Blood” i „Theme Song”).

Warto było czekać. „Sir Lucious Left Foot: The Son Of Chico Dusty” to bodaj najbardziej równy album w tym roku, przynajmniej jeśli chodzi o tzw. czarną muzykę. Takich „debiutów” trzeba się spodziewać po weteranach i tu bez niespodzianki – świetna płyta. Szkoda tylko, że prawdziwych debiutantów, choć odrobinę zahaczających o poziom Big Boia, jest naprawdę niewielu...

Paweł Klimczak (20 października 2010)

Oceny

Maciej Lisiecki: 7/10
Marta Słomka: 7/10
Mateusz Błaszczyk: 7/10
Jędrzej Szymanowski: 6/10
Kasia Wolanin: 6/10
Paweł Sajewicz: 5/10
Średnia z 8 ocen: 5,75/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: iammacio nzlg
[20 października 2010]
mocna siodemka to sprawiedliwa ocena.
Gość: waleńrod
[20 października 2010]
spoko recka, 8 byś dał to bylibyśmy bracia, a tak to ja jestem sprite a ty jesteś z pisu.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także