Ocena: 1

Interpol

Interpol

Okładka Interpol - Interpol

[Matador; 7 września 2010]

W trakcie lotu między dwoma europejskimi miastami kilka dni temu, znudzony beztreściowością atmosfery panującej wokół – bo mało jest równie ambientowych, pozbawionych tożsamości przestrzeni niż lotniska i samoloty właśnie – przewinąłem po raz n-ty listę tytułów na odtwarzaczu i wybrałem „Nowe sytuacje”. Widzicie, debiutancki longplay Republiki był zawsze jednym z tych albumów, które darzyłem dużo większym, w pewnym sensie domyślnym, automatycznym szacunkiem niż szczerym uczuciem. Na papierze absolutnie kocham ten krążek: legendarni królowie polskiego new wave, zdizajnowani niczym XTC A.D. 1978, nagrywają płytę celowo odtrącającą brakiem przebojów. Nie uświadczysz hymnicznego, pokoleniowego buntu „Białej flagi” czy frenetycznych, skaczących hooków „Gadających głów”, zawartych na wczesnych singlach. „Nowe sytuacje” brzmią jakby zespół chciał ze swojej ówczesnej formuły ocalić jedynie sam irracjonalnie nerwowy groove i paranoiczne riffowanie, wyznaczany przez nowofalową sekcję i pianino Ciechowskiego, proponując muzykę płaską melodycznie, odsączoną z chwytliwości. Jak bardzo absurdalnie popowo brzmi dziewiąty na trackliście „Znak =”, gdy Republika sięga po buzzcocksopodobne motywy i refreny? Fascynująca koncepcja nie przekłada się jednak w moim przypadku na przyjemność płynącą z odsłuchu samego albumu. A jednak mimo tego, że nie bawię się jakoś nadzwyczajnie, słuchając tej klasycznej przecież dla polskiego rocka płyty, jest coś uwodzącego wyobraźnię w wizji zespołu doskonałego, który mógłby grać cokolwiek, muzykę pustą, pozbawioną rzeczywistej treści, a wciąż na swój sposób wspaniałą. Ta przypadłość dotyka wielu asów post-punku (elo, Joy Division) – przysłowiowa chemia, nastrój generowany przez samo współbrzmienie instrumentów okazują się tak zajmujące, że faktyczna drugorzędność kompozycji przestaje być zauważalna.

W pewnym sensie tak również zawsze odbierałem Interpol. Mimo dziesiątek odsłuchań ich dwóch pierwszych albumów, dziś byłbym w stanie zanucić ledwie kilka kompozycji we fragmentach przekraczających skrawki. Gdy myślę o konkretnych piosenkach nowojorczyków, w pierwszej chwili przychodzą mi do głowy skaczące, smithsowskie rytmy „Say Hello To The Angels”, subway she is a porno, hipnotyzujący wstęp do „Untitled”, ewentualnie refren „Slow Hands”. Wiem, że „The Specialist” był świetnym, lepszym od większości wymienionych lub zacytowanych numerem – niestety kompletnie nic z niego nie pamiętam. Przyparty do muru prawdopodobnie nie podam różnic między obiema odsłonami „Obstacle”. Banks, Kessler, Dengler i Fogarino stworzyli swego rodzaju neo-post-punkowy dream team, który pozwalał im zagrać cokolwiek i być w miarę interesującym. Sekretem najlepszych nagrań kwartetu była oczywiście sekcja rytmiczna – jak argumentował kiedyś w naszej prywatnej rozmowie Michał Szturomski z Afro Kolektywu, jedna z najlepszych w muzyce rockowej w ogóle. Lecz to wspomniane „w miarę” przestało przekonywać już na trzecim krążku, obiekcie westchnień chyba tylko najzagorzalszych fanów – ci obiektywni wysypali się po „Antics”, albumie dobrym, a nawet miejscami poszukującym nowej drogi, lecz nie dorastającym do superciężkiej wagi swojego poprzednika.

W czwartej części przygód spotykamy zespół w fazie przebudowy, jak chcieliby wielbiciele, lecz zarówno ich forma, jak i rozsypujące się literki na okładce sugerują nieco bardziej przykry rozwój wypadków. Interpol dziś jest grupą wyzutą z resztek kreatywności, cierpiącą katusze na naszych oczach, jest zespołem rozpadającym się – jeśli nawet nie personalnie i faktycznie, to artystycznie i mentalnie. Po przesłuchaniu udostępnionych przed premierą „Lights” i „Barricade” zdawało się, że to nieszczęśliwe wybory. Dziś wiadomo, że trudno było o lepsze, gdy każda z zaproponowanych przez Interpol kompozycji walczy o tytuł najbardziej męczącej, bulwersująco nudnej porcji muzyki, jaka powstała w ostatnich latach. Autoplagiaty z „Our Love To Admire” na tle „czwórki” tryskają energią. Nawet przy nich większość self-titled krążka przypomina połykanie swoich własnych wymiocin.

Paradoksalnie, to wcześniejsze atuty Interpolu przesądzają dziś o ich klęsce. Czarujący przedstawicielki płci pięknej wokal Banksa wyśpiewuje na tej płycie jakieś kompletne dyrdymały, w połowie repetując wcześniejsze, dawno już zdarte linie melodyczne, w drugiej zaś decydując się na połączenia nut pozbawione jakiegokolwiek charakteru. Piosenki na „Interpol” mają luźniejsze struktury niż wcześniej, przez co wrażenie nie trzymania się kupy przez cokolwiek jest jeszcze silniejsze. Gitara rytmiczna, operująca słynnymi „ósemkami”, popełnia samobójstwo, ilekroć odwołuje się do tego patentu. Sekcji można zarzucić najmniej, jednak w obliczu doniesień o powodach odejścia Denglera, który rzekomo nigdy nie lubił basu, jej mizerny wkład w budowanie tracków przestaje dziwić. Najgorsze jednak, że element zespołowej magii pozwalającej wspólnie podźwigać się poszczególnym składowym na zasadzie teamworku, tutaj zanika. Słuchając „Interpol” czuję się, jakby żadnemu z członków nie chciało się nagrywać tej płyty; jakby śpiewając i grając mieli poczucie, jaką lewiznę odstawiają i to właśnie było powodem ich smutku; jakby tak naprawdę sami nie lubili tego materiału. Nic dziwnego, że my też go nie lubimy.

Kuba Ambrożewski (22 września 2010)

Oceny

Bartosz Iwanski: 3/10
Zosia Sucharska: 3/10
Kuba Ambrożewski: 1/10
Maciej Lisiecki: 1/10
Witek Wierzchowski: 1/10
Średnia z 8 ocen: 2,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2 3 4
Gość: gawroński
[22 września 2010]
poważnie domagam się Ambrożewskiego o Republice :)
Gość: gawroński
[22 września 2010]
cały tekst mógł być o Republice :)
Gość: tomek_f
[22 września 2010]
2 pierwsze akapity smieciowe jak recenzowany album, gratuluje! zabieg celowy?
Wybierz stronę: 1 2 3 4

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także