Ocena: 7

Julian Lynch

Mare

Okładka Julian Lynch - Mare

[Olde English Spelling Bee; 28 czerwca 2010]

Muzyka na lato ma wiele twarzy. Zwykle z wakacjami kojarzą się nam dźwięki lekkie, łatwe i przyjemne, które możemy zanucić podczas leniwego zażywania kąpieli słonecznych. Druga płyta Juliana Lyncha w jakimś stopniu też jest letnim soundtrackiem, z tym że zgoła odmiennym od popularnego, wakacyjnego formatu. „Mare” przenosi americanę na najmniej znane, plażowe zakątki wschodniego wybrzeża, tuż przy granicy z Meksykiem, skąd szybko przemieszcza się do dusznej, subsaharyjskiej Afryki, ale w wersji przypominającej bardziej naturalne, pocztówkowe zdjęcia niż newsowe obrazki z CNN. Lynch po ciekawym, ale też odrobinę chaotycznym i nadmiernie trzeszczącym „Orange You Glad” chyba znalazł w końcu receptę na songwriting, o którym można powiedzieć wiele, z wyjątkiem tego, że zalatuje nudą i przewidywalnością.

„Mare” to kilka znakomitych detali, fantastycznych drobnostek i wylewający się zewsząd upalny, pustynny, staroświecki klimat. Duszne, afrykańskie, plemienne bębny wypływające zza soczystych riffów jak w „Ears”, gdzie muzyka z Czarnego Lądu miesza się z seventiesową psychodelią. Szalenie wyważony, subtelny Lynch jest wokalistą trochę jak Devendra Banhart, tylko cieplejszy i mniej zawodzący, który również kojąco i niezrozumiale mamrocze (kulminacyjny moment Lyncha-pieśniarza na „In New Jersey”). Kreacja na nieśmiałego barda z meksykańskiej prowincji czy też Beduina przemierzającego północną Afrykę na wielbłądzie z parą bębnów i gitarą – w każdej z tych ról autor „Mare” odnajduje się znakomicie. Ogarnijmy w ogóle potencjał gościa, którego jedna, niespełna 40-minutowa płyta niesie ze sobą szerszy niż Ocean Atlantycki wachlarz skojarzeń: od starych, amerykańskich singer/songwriterów, klasyków kalifornijskiego, psychodelicznego popu z Love na czele, współczesnych freak-folkowców (Banhart, CocoRosie, Newsom, Cluck), nieco zapomnianych jazzujących klasyków latynoskiego „world fusion” (Antonio Carlos Jobim, João Gilberto), po weteranów afrykańskich brzmień pokroju Mulatu Astatke. Julian Lynch mógłby być artystą dla każdego, co jednak skutecznie ogranicza mu jego własny album – osadzony obszernie we wspomnianych już stylistykach, ale też niespecjalnie efektowny, w dużej mierze ekstremalnie spokojny, niezbyt sterylny, lecz i dość wygładzony (w porównaniu choćby do pierwszej płyty), niby letni i całkiem zwiewny, ale jednak duszny, palący, ciężkawy, w dobrej wierze męczący. Co i tak nie zmienia faktu, że najwłaściwszą reakcją na drugi krążek Lyncha powinno być odpowiednio zaakcentowane wow i symboliczny aplauz na stojąco.

Kasia Wolanin (28 lipca 2010)

Oceny

Paweł Sajewicz: 8/10
Piotr Wojdat: 8/10
Bartosz Iwanski: 7/10
Kasia Wolanin: 7/10
Średnia z 7 ocen: 6,57/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
PS
[29 lipca 2010]
Ale przede wszystkim: jak bardzo jest to wysmakowane kompozycyjnie! Utwory o niemal ambientalnym potencjale totalnie angażują zamiast usypiać. Nie moja bajka, a podpisuje się pod stwierdzeniem, że to bardzo dobra płyta.
krank000
[28 lipca 2010]
WOW! :) Świetna recenzja, niemalże w 100% przedstawiająca moje odczucia wobec tego albumu. Ludzie naprawdę warto sprawdzić.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także