Ocena: 7

The-Dream

Love King

Okładka The-Dream - Love King

[Radio Killa/Def Jam; 29 czerwca 2010]

Genealogia dwóch kluczowych postaci współczesnego męskiego r&b jest co prawda obraźliwie czytelna, za to piekielnie logiczna. Rodowód Ne-Yo i The-Dreama sięga najbardziej archetypicznych osobowości czarnej muzyki przełomu lat 70. i 80. oraz ich późniejszych inkarnacji: pierwszy z nich stanowi nowoczesny ekwiwalent Michaela Jacksona, drugi – Prince’a. Ne-Yo w czarnej sztafecie przejął pałeczkę po jednym z największych wykonawców generacji lat 90., Babyfacie, kontynuując zmysłowo-romantyczne oblicze czarnej seksualności; The-Dream w pokoleniowej zmianie warty zastąpił najgroźniejszego konkurenta Babyface’a – R. Kelly’ego, adoptując spuściznę natarczywego erotyzmu oraz spektaklu seksistowskich gestów. Naturalnym punktem odniesienia dla twórczości Ne-Yo będzie zatem marzycielskie disco „Off The Wall”, perfekcyjny songwriting, jedwabistość melodii i chłopięcy falset „Human Nature” czy snująca się gitara akustyczna i intuicyjny wokal w „When Can I See You Again” tudzież subtelne uniesienia „Never Keeping Secrets” Kennetha Edmondsa. Fundament filozofii muzycznej Dreama tkwi natomiast w połyskliwej produkcji albumu „Purple Rain”, futuryzmie bitu „If I Was Your Girlfriend” z „Sign ’O’ Times”, z którego zresztą wywodzi się cała idea brzmienia półballad dowodzonego przez Dreama teamu producenckiego/wytwórnii Radio Killa. Źródło Dreamowskiej erotycznej zuchwalczości bije z przerysowanych pisków Prince’a i wulgarnych, frykcyjnych slow jamów R. Kelly’ego w duchu „Sex Me” czy – z późniejszych dokonań – „Trapped In The Closet”.

Sprawiedliwość dziejowa kazałaby nam od 2007 roku śledzić najbardziej ekscytujący pojedynek na szczycie w męskim r&b, tymczasem ikoniczną rywalizacją o prym w minionej dekadzie pozostanie producencka walka Timbalanda i Neptunes, których drogi zresztą nieraz się przecinały, podobnie jak Ne-Yo i Dreama w dyskografii Beyoncé czy Rihanny. Dlaczego Ne-Yo stał się międzynarodową gwiazdą, a Dream musi się zadowolić „wyłącznie” środowiskowym uznaniem (dwie statuetki Grammy, cztery nominacje; choć nigdy za solową twórczość), kultową pozycją wśród internetowych fascynatów r&b oraz rzeką pieniędzy płynącą za napisanie przebojów takich jak „Umbrella” Rihanny, „Touch My Body” Mariah Carey, „Single Ladies” Beyoncé czy „Baby” małoletniego Justina Biebera etc.? Odpowiedź jest zapewne prosta – Terius Nash jest cholernym nerdem. Jest studyjnym fanatykiem, obsesyjnym amatorem suwaków, pokręteł oraz analizowania najwspanialszych refrenów i mostków tworzących wielką historię kilkudziesięciu lat czarnej muzyki popularnej. The-Dream to gość wyzuty ze scenicznej charyzmy, a wszystkie próby wtłoczenia w konwencję wokalisty – od teledysków, po układy taneczne na koncertach – kończą się u niego dramatycznie. Terius Nash po swoich idolach odziedziczył zamiłowanie do producenckiej pieczołowitości i niezrównaną inwencję kompozytorską, nie dostał jednak w spadku gwiazdorskiego genu. Dysonans pomiędzy umiejętnościami a popularnością to sprawa, która Dreama gryzie i frustruje, albowiem jeśli jest coś, w co dogmatycznie wierzy Terius Nash, jest to jego talent.

The-Dream jest pewny swojej muzyki jak mało kto, a ma ku temu mnóstwo powodów. Dokonania Nasha i jego współpracowników, Christophera „Tricky’ego” Stewarta i Carlosa „Los Da Mystro” McKinneya, nie tylko zmieniły kształt współczesnego r&b, ale również odbiły się głośnym echem choćby w brytyjskiej muzyce tanecznej, która od kilku lat znów ochoczo sięga po jednoznacznie namaszczoną wokalistykę i inkorporuje do tamtejszej sceny basowej syntezatory mające swój rodowód m.in. w dreamowskim soundzie. Jak wielkie zainteresowanie budzą kolejne produkcję Dreama wśród brytyjskich didżejów – od Bok Boka, przez Girl Unit, po Ikonikę – i wpływowych krytyków muzycznych, Dana Hancoxa, Melissy Bradshaw czy Tima Finneya z Australii, niech świadczą ich sety, podcasty, blogi, recenzje, posty na forum I Love Music i twittery.

Konflikt pomiędzy samozadowoleniem i niedoszacowaniem komercyjnym to zatem jeden z kluczy do zrozumienia solowej twórczości Dreama, znacznie różniącej się od utworów pisanych dla innych. Najjaskrawszym bodaj przykładem będzie stosunek Nasha do kobiet. Z jednej strony Dream pisze kapitalne kobiece liryki, gustując w podopiecznych silnych, nieoczywistych, pełnych charyzmy, ulicznie wyzwolonych i zadziornych jak Electrik Red, Beyoncé, Riri czy Ciara; z drugiej zaś na autorskich albumach bije od niego niewybredny seksizm, postawa dominująca, przywiązanie do uwłaczających rozwiązań (Prada, Vuitton, prezenty za pięć tysięcy bagsów w ramach przeprosin) i furia skierowana przeciwko płci przeciwnej. Tak daleko jak w „Abyss” czy „Florida University” Dream się do tej pory nie posunął.

Trylogia albumów „Love/Hate”, „Love vs. Money” i „Love King” emanuje skrajnymi emocjami, przede wszystkim jednak emanuje osobą Teriusa Nasha, który gloryfikuje siebie nie tylko w masywnym, totalnie męskim brzmieniu, ale również w tysiącu odniesień do własnej muzyki, auto-cytatach, powtarzaniu jak mantrę hasła Radio Killa i kontynuowaniu charakterystycznych wątków na kolejnych albumach. Nash buduje tym samym z jednej strony fantastyczną więź z wiernym odbiorcą, z drugiej – swoją legendę, albowiem w przypadku Dreama to muzyka, nie popularność, jest jego kapitałem, a pieniądze i ich przedłużenie w postaci drogich błyskotek i tequili od Patrona, o których tak często śpiewa, są prymitywnym acz namacalnym dowodem jego talentu. The-Dream do swoich gwiazdorskich niedostatków: marnego głosu, kanciastych ruchów, nieatrakcyjnego imidżu, podszedł równie kreatywnie co do bitu, świdrujących klawiszy i zapamiętywanych melodii. Po pierwsze za swoją broń obrał przerysowany auto-tune, po drugie poczucie humoru, czego sztandarowym przykładem jest cytat z numeru „Put It Down”: If they ask you can I sing like Usher, say no, but I can make you sing like Mariah. Po trzecie – potencję seksualną. Bohater liryków Dreama to bajerant, nałogowy kobieciarz, materialista i nieprzeciętny sukinsyn. What rhyme wit asshole? ASSHOLE!

Płyta „Love King”, mająca wieńczyć solową dyskografię Dreama (już zapowiedział jednak czwarty krążek), to już eskalacja Dreamowskiego braggingu, który niestety tym razem nie zawsze znajduje potwierdzenie w muzyce. Najpoważniejszą zmianą jest bodaj zmarginalizowanie roli współpracowników – tym razem, nietypowo, Nash połowę utworów wyprodukował sam, w pozostałych odwracając proporcje na rzecz niepodrabialnych, optymistycznych i jasnych forteli Los Da Mystro. To płyta mocno paradoksalna, na poły letnia, zabawowa, utkana z mrugnięć okiem, „basenowo-luksusowa”, na poły minorowa i miejscami posępna nawet bardziej niż epickie centrum albumu „Love vs Money”. Mroczna aura i szereg gorzkich, patetycznych motywów potwierdzają, jak mówiący jednym głosem duet tworzą (tworzyli?) Tricky i Dream. Kształt autorskiej wizji Dreama najwięcej zawdzięcza bowiem właśnie Stewartowskim – nomen omen – trikom.

Produkcja jest zresztą najważniejszym bohaterem „Love King”. Podczas gdy poprzednie albumy Dreama, mimo iż sonicznie wymuskane (wszak to znak rozpoznawczy Radio Killa), za honor brały przede wszystkim rzucający na kolana kunszt kompozytorski, „Love King” zdaje się w spotęgowany sposób przedłużać pomysł, na którym oparte było już „Love vs. Money” – gry pomiędzy panoramicznymi, „poważnymi” partiami a czystym funem i chełpliwą żonglerką perfekcyjnie wycyzelowanym soundem. Wcześniej cztero-, pięciominutowy czas utworu nie tylko służył hipnotycznemu budowaniu nastroju, lecz w głównej mierze pochodowi zaskakujących rozwiązań songwriterskich: wejściom w kolejnych zwrotkach nowych melodii, zmianom tempa, niesamowitym codom; dziś czas tracków w szczególności sprzyja kosmicznemu brzmieniu. To płyta pod tym kątem z najwyższej półki, a numery takie jak „Yamaha” czy „Abyss” zasługują na najpotężniejsze soundsystemy świata.

Nawet jeśli wiele utworów z „Love King” stanowi zaledwie słabszy wariant wcześniejszych jointów („I Luv Your Girl” – „Make Up Bag”, „Ditch That”, „W.F.Y.” – „Panties To The Side”, „Shawty Is Da Shit” – „Love King” czy najboleśniejszy jakościowy dysonans mający miejsce w „February Love” jako odpowiedniku niezrównanego „Fancy”, niesionego przez piekielnie błyskotliwe budowanie dramaturgii), to wciąż ekstraklasa; nawet jeśli ciężar został przesunięty z epickości w stronę drobnych hooków, nośnych fraz, narzucających się melodii. Solowy The-Dream to artysta wybitnie albumowy, nie mający ręki do singli, myślący raczej ramami i homogeniczną narracją, podobnie jak Timberlake i Timbaland podczas „FutureSex/LoveSounds”. Na „Love King” Terius Nash doprowadził tę sztukę do doskonałości. To pięćdziesiąt cztery minuty przeszywającego flow, którego kwintesencję stanowi cykl przejść od „Sex Intelligent” do „Abyss” – dwadzieścia jeden minut pomnikowej suity nowoczesnego r&b.

„Love King” siłą rzeczy nie rzuci „stałych bywalców” na kolana tak jak jego wielkie poprzedniczki – zbyt dobrze znamy styl Dreama, by mógł nas po raz kolejny w tym samym stopniu oczarować futuryzmem, brawurą melodii czy ironią falsetu. „Love King” to raczej rekapitulacja charakterystycznych figur i żonglerka detalami, których wyłapywanie ucieszy wtajemniczonych. Tylko po dreamowsku wprawne ucho skojarzy, że „Panties To The Side” to prawdopodobny odrzut z „Rated R” Rihanny; że „Turnt Out” być może napisano pod wysokie rejestry dziewcząt z Electrik Red; że „Florida University” po interwencji cenzora mogłaby zagościć w repertuarze Biebera, a syntezatorowe dęciaki z „F.I.L.A.” czy uberniska modulacja wokalu w „Sex Intelligent” to efekt iskrzącej, artystycznej wojny płci rozgrywanej od pewnego czasu pomiędzy Radio Killa i Ciarą. Tylko dreamowskie geeki zrozumieją seksualną aluzję wersu she wants me to remix rozpoczynającego drugą część „Sex Intelligent” i finisz tegoż – irracjonalny rap, ocierający się o antystyl, który Amerykanie zwykli określać mianem based: niechlujność, kwadratowość, brak poszanowania dla rymów i techniki. Tylko wyznawcy Dreama niezdrowo podekscytują się zmianą odbiorcy w „Nikki Part 2”, układając chronologię dziejów tytułowej Nikki. Zazdroszczę Wam, jeżeli słyszycie o tym gościu po raz pierwszy, zazdroszczę jak szatan.

Marta Słomka (12 lipca 2010)

Oceny

Maciej Lisiecki: 7/10
Marta Słomka: 7/10
Kasia Wolanin: 5/10
Paweł Sajewicz: 4/10
Średnia z 6 ocen: 6,16/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kniaź
[15 listopada 2011]
ja olę - szatańsko zazdrości, maksymalnie, no.
Gość: miki
[13 lipca 2010]
Świetny tekst, miłe dla mnie zaskoczenie, że ktoś również potrafił 'wejść' w The Dreama :)
Gość: dude
[13 lipca 2010]
lol @ przebrnąłem. ktoś/coś przeszkadzał(o) w czytaniu?
Gość: wojewoda
[13 lipca 2010]
nie przebrnąłem, nie ma szans. dwa akapity i ostatnie zdanie. wątpliwości - jak zazdrości szatan, komu i czego?
Gość: kow
[13 lipca 2010]
wow, przebrnąłem! i nie żałuję!
Gość: mailer
[13 lipca 2010]
pedalstwo

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także