Ocena: 7

Walls

Walls

Okładka Walls - Walls

[Kompakt; 27 kwietnia 2010]

Słyszeliście o czymś takim jak witch house? Internetowe ćpuny z Kalifornii zbierają elektroniczne hiciory i za pomocą Audacity robią z tego rzężąco-plumkające podkłady do przyzywania szatana w garażu. Self-titled duetu Walls ma gdzieś tę modę. Europa posiada styl, wdzięk i porusza się komunikacją miejską (co najlepiej obrazuje boom na dubstepo-ambient-zza-szyby-autobusu a’la Burial) i potrafi łączyć odległe stylistyki, pomijając element nagrywania dźwięków iPodem. Panowie Willis i Natalizia są europejscy na wskroś – Niemcy (razy dwa, ale o tym za chwilę), wiadomy archipelag na Morzu Śródziemnym czy rodzima Anglia. Ale odrzućmy cywilizacyjną pychę – pewna panda z NY również została skolonizowana przez londyńczyków. Sugerujący kierunek poszukiwań jest już projekt okładki: prześwietlone zdjęcie kwitnącego drzewa wiśni pachnie psychodelią dwudziestego wieku, hex z tytułem płyty w środku to kawałek elekroukładanki. Dualizm albumu rozpoczyna się od pierwszego spojrzenia.

Duet to znamienna konstrukcja dla projektu muzycznego. Można spokojnie prowadzić dialog, żaden drugi klarnecista ani pan od przeszkadzajek nie wcinają się ze swoim pomysłem na wstawkę w siódmym kawałku, płynność łączy się z klarownością pomysłów. W Walls po dwóch stronach barykady z oscylatorów, stanęli prowadzący opiniotwórczą audycję taneczną ALLEZ-ALLEZ, Sam Willis i Alessio Natalizia (z dreampopowego Banjo Or Freakout). Obaj z Londynu, spotkali się dzięki remiksowi kawałka „Mr. No”. Wrażliwość na postpandabearowski folk na syntezatorach i słabość do nawiedzonych dubów kazały wsiąść chłopakom do jednej taksówki.

Brytyjska w S/T Walls jest jednak tylko mgła, prześwietlone angielskie ogrody i subtelne skojarzenie z Fuck Buttons. Również duet i techno rytmy plus drone, jednak Gwizdać Na Guziki to nieco znerwicowany duet kolesia w koszulce Mayhem i typa przesadnie lubiącego kolorowe Gameboye, a Walls to spokój i niemiecka elegancja zamiast przesterowanego Togo. Właśnie niemiecka – głównym atutem Anglików jest sięgnięcie po niemiecki minimal, zahaczający wręcz o dubtechno i wymieszanie tych bitów z nawiedzonymi szumami i gitarą wybrzmiewającą gdzieś z dalekiego Canterbury. „A Virus Waits” brzmi niemal jak Porter Ricks, gdzie zamiast pod wodą pływamy w kwasie. Inny niemiecki wkręt to balearyczny „Gaberdine” – przy takich piosenkach na Ibizie bawili się ludzie w młodości podsłuchujący puszczanego przez rodziców Kraftwerka. I to jest nowość, nowość i jeden z zalążków nowego trendu na pograniczu elektroniki i indie muzyki. Walls zostawia, pomimo wspólnego pochodzenia, piekielnie popularny dubstep i krąży wokół szeroko pojętego niemieckiego techno, nieszczęśliwie tkwiącego na netlabelach i wśród fanów tej-elektroniki-z-okrągłymi-okładkami. Podwaliny kładł The Field (zresztą również wydający w Kompact), ostatnio w Polsce coraz bardziej popularny robi się Touchy Mob mieszający berliński house z folkiem, teraz Walls dokłada szum w stylu pijanego Fennesza i, uwaga znowu Niemcy, krautrockowy odlot. Przestrzeń jak ze starego Tangerine Dream; gdyby Vangelis razem z Michaelem Rotherem z Neu! najedli się enerdowskich grzybów, chcieliby tak marszczyć tekstury jak Walls.

W tym niebanalnym dialogu stylistyk pojawia się nuta spajająca całość, a przy okazji nieubłaganie ściągająca na grunt muzyki nowego wieku. Noah Lennox. Zwijanie bomblujących rytmów, cymbał i statek kosmiczny w tle to niewątpliwy wkład tego człowieka we współczesną muzykę alternatywną, a Willis i Natalizia nawet nie próbują ukrywać swojej fascynacji Pandą (zresztą przed nagraniem albumu przygotowali remiks kawałka Pantha Du Prince „Stick To My Side feat. Panda Bear”). W „Austeriliz Wide Open” jest tyle pogiętej przestrzeni i zwięrzętopodobnych zaśpiewów, że sam Napoleon poddałby się tej słonecznej sielance. Za to przy otwierającym trzydziestominutową płytę „Burnt Sienna” słońce robi się nieco fioletowe i trójkątne, w stylu dokonań mniej naćpanych wykonawców wytwórni Not Not Fun (jak wielbione przeze mnie Topaz Rags czy nawet Magic Lantern).

Brytyjski duet lata ze swoimi inspiracjami od morza do morza, w wyjątkowo kreatywny i subtelny sposób komponując fragmenty odległych od siebie stylistyk. Znać didżejskie zacięcie Willisa; pochodzący z Włoch Natalizia wnosi w dyskusję żywioł odniesień. Płyta świetna, by na chwilę oderwać się od wypłowiałego z basu, przemokniętego smutami postdubstepu i przekonać się, że w muzyce można jeszcze mieszać tworząc coś nieoczywistego. Jeśli nie macie gdzie posłuchać plumkającego jeziora ze stadem przesterowanych ważek latających między drzewami, warto sięgnąć po Europy i album Walls.

Marcin Zalewski (9 lipca 2010)

Oceny

Maciej Lisiecki: 5/10
Mateusz Błaszczyk: 5/10
Mateusz Krawczyk: 5/10
Średnia z 3 ocen: 5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: przei
[12 lipca 2010]
witch house jest spoko, recka tez

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także