Ocena: 4

Uffie

Sex Dreams And Denim Jeans

Okładka Uffie - Sex Dreams And Denim Jeans

[Ed Banger Records; 31 maja 2010]

Przypadek Uffie jest zajmujący. Dziewczyna tak zjawiskowa i charyzmatyczna mogłaby bez trudu zająć miejsce ustępujących bogiń europejskiego popu w rodzaju Kylie czy Sophie Ellis-Bextor i z bezpiecznej odległości patrzeć jak świat pada jej do stóp. Ale ona woli w praktyce realizować to, co w teorii reprezentują jej starsze koleżanki, tj. fantazje seksualne. Tyle że sama jest ich autorką i głównym beneficjentem. Przy czym Uffie, poza tym że wizerunkowo jest idealnym materiałem na gwiazdę – w sumie czego chcieć więcej? – pozostaje muzycznym beztalenciem (żaden z niej raper czy wokalistka). Ale i tak pewnie mogłaby liczyć na angaż u dowolnego majorsa i co za tym idzie gigantyczny budżet, najlepszych managerów, producentów i fryzjerów. Widocznie jednak postanowiła pozostać wierna etosowi indie, bo konsekwentnie trzyma się kumpli od Ed Bangera, rozkręcając karierę na MySpace z pominięciem tradycyjnych metod promocji (do czasu – ostatecznie i tak poszła w teledyski). W całym tym rysie biograficznym najciekawszy jest jednak czynnik meta jej twórczości. Jakkolwiek by to nie było narcystyczne – każda piosenka Uffie jest hołdem ku czci własnej – to jednak jej autoreferencje w dużej mierze koncentrują się na eksponowaniu wad (meta-komentarze, odnoszące się do braku umiejętności wokalnych, anty-flow itp.), z których dziewczyna robi zalety, niczym Woody Allen ze swojego nerdowskiego neurotyzmu. Szczerość popłaca, ponieważ tego rodzaju wybiegi znacznie podbijają wiarygodność postaci (tak Uffie, jak i jakiejkolwiek innej). No bo nawet jeśli Anna-Catherine Hartley wciąż jest dziewicą, nie przeklina, gra na skrzypcach i czytuje Baudrillarda, racząc się przy okazji truflowymi frytkami, nie ma to nic do rzeczy.

Gdy dochodzimy do warstwy muzycznej, to – przynajmniej na papierze – nie wygląda to już tak różowo: autotune, chamskie electro, zerowe umiejętności Uffie. Jak jednak uczą komentatorzy sportowi – papier nie gra. I o ile tylko nie zakłóci się kruchej równowagi (np. przeginając z autotunem), to zważywszy jak idealnie muzyka Uffie jest skorelowana z jej postacią, efekt końcowy pozostaje czymś więcej niż sumą poszczególnych składowych. Jak w „Pop The Glock”, gdzie korekta wokalu jest dawkowana tak oszczędnie, że tworzy ledwie coś na kształt pogłosu na drugim planie, co tylko uwypukla miękki, melodyjny timbre Uffie (swoją drogą sprawę ułatwia zagrywka z tym quasi-brytyjskim akcentem – żaden inny, poza może australijskim, nie jest tak śpiewny). Podobnie rzecz się ma z jej ostatnim singlem, „ADD SUV” – co prawda kolaboracja dwóch emerytów, czyli zdziadziałego Pharella i zgrzybiałego Mirwaisa nie zapowiadała się uberekscytująco, ale skrzyżowanie nawijek Williamsa i Hartley wypada co najmniej nieźle. Nawet jeśli w końcówce drażnią trochę te głupawe podjazdy syntezatora, które nieodparcie odsyłają w rejony „Music” Madonny. Zresztą w przypadku tego niby-rapu autotune w ogóle wydaje się zbędny, bo o ile tylko Uffie trzyma się swojego zblazowanego flow, to numery z minimalną lub zerową modyfikacją wokalu generalnie dają radę. Czy to będzie „Art Of Uff” (mimo siermiężnego podkładu), luzackie „Difficult”, czy wreszcie closer krążka, „Ricky”. Problem jednak w tym, że to, co gra i działa na długości tych kilku krótkich odcinków, nie starcza na cały dystans. A to by oznaczało, że obawy, które całe wieki temu, jeszcze na wysokości pierwszych singli rodziła jej metoda twórcza, właśnie się zmaterializowały.

Nawet gdyby Uffie i jej producentom przyświecało credo less is more, to i tak 14 piosenek i 48 minut na autotunie, choćby i najoszczędniej aplikowanym, mogłoby zabić każdego. Z tym trzeba ostrożnie, a niestety ich podejście do robienia muzyki nie ma z umiarem nic wspólnego. Ktoś tu z upodobaniem podkręca tę korektę do samego końca skali i w efekcie Uffie przez większość czasu jęczy jak zdychający buldog. Najbardziej kuriozalne jest chyba „NeuNeu” – Oizo skleja jakieś knajpiano-kabaretowe dęciaki z countrową gitarką, a Uffie fałszuje jak pijani uczestnicy karaoke o piątej nad ranem, nie usiłując nawet wpasować się w ten track, rytmicznie czy jakkolwiek. No albo „Our Song”, gdzie Feadz z Oizo co jakiś czas na chybił trafił skręcają jej wokal raz w jedną, raz w drugą stronę tak, że dziewczyna balansuje, chcąc nie chcąc, pomiędzy ekspresją Robyn circa „Fembot” i Lene Nystrøm z „Barbie Girl” Aquy. Koszmar. Dlaczego ona w ogóle śpiewa? Okej, fałsze w słodziutkim „Give It Away” jeszcze jestem w stanie przełknąć, ale jeśli w większości pozostałych przypadków ktoś je dodatkowo podbija autotunem, to nie da się tego znieść. Granica pomiędzy pozą znudzonej laseczki a anemią zostaje tu przekroczona. Nawet względnie znośny duet z Mattem Saferem, ex-basistą The Rapture, czyli „Illusion Of Love”, jest jakiś taki niedożywiony i wypada równie porywająco, co piosenki z reklam proszku do pieczenia. „Don’t You Want Me” Human League pozostaje póki co niezagrożone w kategorii ZDEHUMANIZOWANEJ pościelówki. To jest wszystko tak obłędnie męczące, że zamiast jarać się jej nowymi fotkami, mam ochotę się pociąć. Tym bardziej, że krążek sprawia wrażenie odwalonego od niechcenia. Oczywiście Uffie zadbała o to, żeby tego rodzaju zarzuty zdawały się nieuprawnione, bo przecież w myśl tej cwanej meta-koncepcji tak właśnie miało być: You got the new Uffie / And you got right to complain cause I am fucking lazy. Wszystko super, ale tego typu wybiegi w tym akurat kontekście sprawiają wrażenie głupiego asekuranctwa. To, że ktoś lojalnie przyzna, że właśnie podał nam niedosmażony kotlet, nie zmienia faktu, że ten kotlet pozostanie niedosmażony.

Aha, fajnie, że Uffie korzysta z całego rostera kolegów z Ed Banger, ale w tym szaleństwie, jaki każdy z nich (+ odkopany z martwych Mirwais) na swój sposób wnosi do projektu, nie ma niestety metody. Żeby chociaż te parafrazy Morodera, Velvet Underground czy Siouxsie And The Banshees miały czemuś służyć, to spoko, ale to niestety sprawia wrażenie absolutnie randomowych wrzutów bez śladu jakiejkolwiek myśli przewodniej. Podobnie jak tegoroczna M.I.A., która pożyczyła sobie „Ghost Ridera” od Suicide, ale kompletnie nie miała pomysłu, co z tym dalej zrobić, Uffie albo nie wnosi niczego do tematu („Hong Kong Garden”), albo robi to w średnio porywającym stylu, vide tytułowy „Sex Dreams And Denim Jeans”. Na domiar złego, co bardziej ekstremalne momenty krążka (miałkie balladki vs harde electro) tylko dopełniają chaotycznego obrazu całości. „MCs Can Kiss” może i byłoby spoko, gdyby nie maksymalnie przegięty refren, który rujnuje nie tylko odbiór całej kompozycji, ale i sąsiadujących numerów (to można było umieścić gdzie indziej, serio). Z kolei wspomniane wcześniej wolniejsze utwory, tj. „Our Song” czy „First Love”, są nieznośnie infantylne. Szczególnie drugi z tych kawałków wypada dramatycznie – obleśnie przesłodzony syntezatorowy sampel, który pełni rolę intro i przerywnika, chamski, eurodance’owy bit i ten koszmarny wokal Uffie, przywodzący na myśl agonię wiewiórek z Brygady RR walcowanych przez wyżymaczkę. Okropne. I potem robi mi się nieswojo, gdy sobie zerkam na tego rodzaju sentencje: Me and my stupid flow / Me and stupid MySpace there’s only three new tracks a year / And they still talk about me / Damn!. No bo mam nieodparte wrażenie, że – używając eufemizmu – to ze mnie zażartowano.

Łukasz Błaszczyk (2 lipca 2010)

Oceny

Bartosz Iwanski: 7/10
Kasia Wolanin: 4/10
Krzysiek Kwiatkowski: 4/10
Maciej Lisiecki: 4/10
Łukasz Błaszczyk: 4/10
Marta Słomka: 3/10
Paweł Sajewicz: 3/10
Średnia z 11 ocen: 4,45/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: hedera
[26 sierpnia 2010]
W/g mnie płyta mogła by byc lepsza...tylko kilka utworów jest dobrych, a niektórych wręcz nie da się słuchać. Np. "Difficult" czy "First love"..-w pełni zgadzam się z recenzentem!
Szkoda, że nie ma na płycie takich kawałków tj. "Hot chick", "Ready to uff" czy "In charge"...jak widac miała swoje przysłowiowe 5 minut 3 lata temu...
Gość: sleszy
[4 lipca 2010]
nooo ,w końcu się ktoś nie spuszcza nad jej personą.
Gość: tele morele
[3 lipca 2010]
podpisuję się pod recenzją jedną ręką. irytuje mnie cały hype, bo laska ewidentnie za bardzo podnieca niektórych (czynnik średnio artystryczny), ale sama płyta nie jest zła. a przytoczone cytaty momentami mają (jeszcze) urok. dla mnie 5/10
Gość: xxyy50
[3 lipca 2010]
Bardzo dobra recenzja, nie mogłem znieść totalnie dla mnie niezrozumialych zachwytów niektórych, wreszcie głos rozsądku.
Gość: i just called to say im in you
[2 lipca 2010]
First Love jest genialne.
katrien
[2 lipca 2010]
ej neuneu to jedyna fajna piosenka na płycie!
Gość: maciek
[2 lipca 2010]
ojej!
Gość: Qfwfq
[2 lipca 2010]
Świetna płyta.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także