Sleigh Bells
Treats
[Mom + Pop; 11 maja 2010]
Znowu Brooklyn. Tym razem wydał na świat twee pop przepuszczony przez ciężkie, fabryczne doznania. Czy warto sięgać po krążek duetu Sleigh Bells?
Wszyscy się nimi zachwycają. Nie znam osoby, od której usłyszałbym coś złego o nowojorskim duecie, podobnie nie przeczytałem złej recenzji „Treats”. O co tu chodzi? Podejrzewałbym jakiś spisek, jak to zwykle przy hype’ach bywa, ale okazało się, że Sleigh Bells, używając znanych i lubianych patentów, stworzyli płytę lekką, choć brzmiącą ciężko, przystępną, choć dość ciężkostrawną.
Sleigh Bells brzmią, jakby Lightning Bolt postanowili wrócić do szkoły średniej, zahaczając po drodze o żeński internat. Choć oba projekty to duety, to różnice są dość znaczne. O ile chłopaki z LB preferują perkusję jako narzędzie krzywdy, o tyle Sleigh Bells korzystają z automatu i czynią to z prawdziwą fantazją. Nie ma tu co prawda jakichś wymyślnych konstrukcji rytmicznych, ale samo brzmienie zasługuje na garść pochwał. „Kids” czy „Crown On The Ground” w warstwie rytmicznej brzmią niepokojąco crunkowo, w „Run The Heart” bit przygrywa hip-hopowo, a w pozostałych kawałkach Sleigh Bells serwują ostre, brzmiące industrialnie bębny, które wybijają iście marszowe rytmy.
Ale nie o rytm tutaj chodzi, a – uwaga – o melodię. Już otwierający album „Tell ’Em” mocno siedzi w głowie, głównie dzięki gitarowemu motywowi. Zresztą gitara na „Treats” jest częstym bohaterem i przypomina mi, że gdzieś tam, kiedyś była pani, która zwała się Marnie Stern. Sleigh Bells zabrali jej trochę chwytów i chyba słusznie, bo o Marnie słychać niewiele, a o duecie z Brooklynu – wprost przeciwnie.
Nie da się ukryć, że główną bohaterką melodii jest Alexis Krauss. Wyśpiewuje ładne piosenki, a nade wszystko – świadomie używa głosu. Gdy trzeba, to sugestywnie dyszy („Rachel”), innym razem skanduje („Tell’ Em”, „Riot Rhythm”, „Infinity Guitars”). Może za często robi „a, a, a, a-a-a-a”, a-ale można jej wybaczyć, bo wychodzi jej to uroczo.
Czarnym koniem „Treats” są syntezatory. Pojawiają się raczej nienachalnie, ale kiedy to robią, to zazwyczaj powalają. „Run The Heart” to już w połowie gotowy remix dla Jokera, z kolei „Rachel” po dodaniu perkusji na 4/4 robiłoby furorę na indie-potańcówkach.
Szkoda, że Sleigh Bells cały swój potencjał melodyjny ubrali w ciężkie, noise’owe futra, zamiast w lekko letnie fatałaszki. Rozumiem, że noise jest bardziej hip, ale takie „Rill Rill” – prześliczna piosenka, nic nie traci na tym, że nie chce wybić moich bębenków. I właśnie „Rill Rill”, naiwnie niewinny, letni hymn, jest moim faworytem na „Treats”. Widziałbym więcej takich w przyszłości, drodzy Sleigh Bells.
„Treats” cierpi na tym, że w zasadzie cały czas towarzyszyło mi uczucie, że gdzieś już to słyszałem, że ten czy ów hook, tamten patent brzmieniowy, to uderzenie i rytm to cytat z piosenek z całej galaktyki nowego indie. Nie wiem czy to zarzut, bo nie można być przy zdrowych zmysłach i żądać od dzisiejszej muzyki powiewów świeżości. Sleigh Bells na pewno stawiają na zefirek, który co prawda przychodzi w pakiecie z burzą, ale któż nie lubi powietrza tuż po niej.
Komentarze
[11 stycznia 2011]
[11 stycznia 2011]
[10 stycznia 2011]
[30 sierpnia 2010]
[22 czerwca 2010]
[22 czerwca 2010]
[22 czerwca 2010]
nope. uciekłem z koncertu po dwóch kawałkach. wyrosłem z limp bizkit.
[22 czerwca 2010]
[22 czerwca 2010]