Ocena: 8

Yeasayer

Odd Blood

Okładka Yeasayer - Odd Blood

[Secretly Canadian; 9 lutego 2010]

W przypadku zespołów, które nagrywają albumy odmienne stylistycznie od powszechnie uznanych debiutów, wśród odbiorców tworzą się dwie grupy. Upraszczając, tych, którzy łykają nowe brzmienie, i tych, którzy tęskniąc za starymi środkami wyrazu, krytykują nową drogę artystyczną. Nie inaczej stało się w przypadku recepcji następcy „All Hour Cymbals”. Warto jednak zastanowić się, na ile nowy wizerunek nowojorczyków odpowiada duchowi czasu.

Kilka miesięcy temu pewna dobrze znana nam osoba poczyniła bardzo znacząca uwagę na temat tego, jakim ch***m ciągnie cała scena mainstreamowego popu. Spostrzeżenie to zostało przedstawione w kontekście kapitalnej próby wykorzystania przez grupę Yeasayer popowych inspiracji, które nie zawiodą dokonań członków zespołu na szczyty list przebojów. W temacie tegorocznej propozycji nowojorczyków nie uświadczymy więc podjarki twardziutkim r’n’b, względnie encyklopedycznych cytatów o wyższości Big Maca nad Whoperem. Cała sprawa rozbija się bowiem o to, że pewną grupę odbiorców obecny i wszechobecny pop mdli, bynajmniej nie z samej istoty „bycia popem”, ale z niezaprzeczalnie subiektywnego (czy aby na pewno???) faktu „ciągnięcia całej tej sceny ch***m”. Odbiorcy owi poszukują zatem dźwięków inspirowanych muzyką popularną, ba, bezpośrednio nawiązujących do konkretnych stylistyk skierowanych niegdyś do masowego słuchacza, jednakże podanych w niebanalny, a może trafniej, mniej powszedni sposób. Idąc tym tropem, niektórzy stawiają nieco karkołomną tezę o skutecznym nagraniu przez Yeasayer popowego albumu roku. Do tego stwierdzenia przychyla się autor tej recenzji, ale o tym za chwilę.

Wcześniej bowiem chciałbym odnieść się do pojawiającej się krytyki „Odd Blood”. Przeciwnicy tego albumu podnoszą lub będą podnosić zarzut porzucenia nieokiełznanego eklektyzmu debiutu na rzecz sprecyzowania brzmienia w kierunku popowym. Zarzucany jest także, skoro już poszli tą drogą, niedostateczny nacisk na radiową przebojowość. W sumie nic nowego poza zwyczajowymi pretensjami miłośników poprzedniego stylu rozgoryczonych zmianą. W miarę obiektywnie należy jednak zaznaczyć, że im bliżej laser zbliża się do brzegu krążka, tym poziom kompozycji spada. W mojej ocenie nie jest to jednak drastyczne obniżenie lotów, a jedynie położenie mniejszego nacisku na potencjał przebojowy. Mocno „orientalny” „Strange Reunions” nie jest zły, po prostu nie wytrzymuje konkurencji z żywymi rytmami wcześniejszych numerów.

Pierwsza cześć „Odd Blood” to bowiem kombinacja pomysłów na hity artystów, którzy nigdy nie mieli prawa spotkać się w studio. Czy Brian Wilson, Simon Toulson-Clarke i Andy Partridge mogliby napisać wspólnie kołysankę? Chyba nie... Yeasayer, nagrywając „Madder Red”, udowadniają, że w pewnych okolicznościach mogłoby się to urzeczywistnić. Mniej karkołomne wydaje się wmiksowanie przez domorosłego perkusistę-hobbystę fragmentów z historii Erasure do dyskoteki na Ibizie, ale i do tego potrzeba umiejętności, cóż... „Love Me Girl”. Zmieszajmy Depeche Mode, Talk Talk z jakimiś małolatami ze Szwecji, czującymi klimat refrenów ABBY i mamy „O.N.E.”. O swoich impresjach związanych z „Ambling Alp” pisałem już tutaj. Lekko funkujący „Rome” zalatuje na wskroś obciachowymi chórkami w stylu Red Hot Chili Peppers, ale do takiej konkluzji dobrnąłem dopiero po wielu odsłuchach. No i tu dochodzimy do sedna sprawy. Gotów jestem założyć się, że każdy odbiorca będzie w stanie wymienić multum artystów, którzy jego zdaniem byli inspiracją dla poszczególnych piosenek na „Odd Blood”. W tym tkwi siła tego albumu – kompozycje są oparte o jeden dominujący lub kilka wzajemnie przeplatających się motywów melodycznych, dookoła których nadbudowano na tyle nierozwinięte ozdobniki, że kawałki nie tracą charakteru utworów popowych.

Tutaj właśnie Yeasayer zyskują wielbicieli chcących zrelaksować się w drodze do pracy przy dźwiękach czerpiących inspiracje wprost z dokonań artystów dziewiątej dekady XX wieku, ale niepragnących wysłuchiwać jednowarstwowego miału puszczanego na każdym podrzędnym dancingu w piątkowe wieczory. Pomijając już spory o kondycję sceny mainstreamowego popu, wielowątkowość utworów na „Odd Blood” i ich duża różnorodność czynią z nowego albumu Yeasayer płytę, która w dość niespodziewany sposób aspiruje do miana popowego albumu roku dla niemasowego odbiorcy, plasując tym samym nowojorczyków wśród nielicznych, którym udało się nie spaść poniżej wysokiego poziomu debiutu mimo intensywnej zmiany stylistyki.

Synth pop, Miami Vice i „Jurla-jurla-ej”, tylko od gości, którzy jeszcze trzy lata temu kombinowali jak połączyć Black Sabbath z Dalekim Wschodem, więc jeśli nie zabieracie „Telephone” jedynie na dancefloor lub też pokochaliście Yeasayer za bezgraniczne łączenie World Music z „czym tylko się da”, możecie nieco zawieść się na „Odd Blood” – bo przecież „poszli w pop”... tylko taki trochę inny, ich własny.

Witek Wierzchowski (12 maja 2010)

Oceny

Przemysław Nowak: 8/10
Witek Wierzchowski: 8/10
Krzysiek Kwiatkowski: 7/10
Maciej Lisiecki: 7/10
Bartosz Iwanski: 5/10
Kasia Wolanin: 5/10
Kuba Ambrożewski: 5/10
Paweł Sajewicz: 5/10
Łukasz Błaszczyk: 4/10
Średnia z 17 ocen: 6,52/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: kaasik
[2 lutego 2012]
ja jestem zachwycona Yeasayerami. Zarówno ich debiutem jak i Odd Blood. W przeciwieństwie do Animal Collective i Toro y moi, pomimo różnorodności i ,,dziwaczności" dźwięków wszystkie ich piosenki mają melodie którą można zanucić, poczuć. Lubię niektóre utwory Tora ale większość z nich jest taka sama i brzmi jakby sobie burczał coś niezrozumiałego pod nosem . . . ,że tak powiem . . . .
Gość: held
[17 maja 2010]
a mi się tam zawsze wydawało, że można skrytykować jakiś tekst dopiero po jego przeczytaniu - ale co ja tam wiem :) nieeleganckie powtórzenia huehue
Gość: greg
[17 maja 2010]
@użytkowniku greg - nie przeczytałeś całości ale siłę na napisanie bzdur to jakos znalazłeś...
Użytkowniku held, wykaż proszę, że napisałem bzdury. Profetyzm recenzenta WW i nieeleganckie powtórzenia w tekście, to wystarczający powód, by przerwać czytanie.
Gość: kidej
[17 maja 2010]
Tak, wrocmy do Yeasayera, wyrwalem sie z tym graniem bo sam pare razy myslalem ze cos jest latwe/trudne do zagrania, a potem przychodzil np. kolega perkusista (z doswiadczeniem scenicznym) i wyprowadzal mnie z bledu. :) W kwestii Odd Blood - dla mnie 6/10, pierwsza polowa plyty lepsza niz druga.
Gość: held
[17 maja 2010]
nie grywam zbyt duzo, pare chwytow i bić ogniskowych jedynie :) rzeczywiscie, zagalopowalem sie, choc jak tak patrzę na partię perkusji w tym toro to wydaje mi sie (od strony teoretycznej) że każdy by to zagrał - gupia dyskusja, miało być o yeasayer
Gość: kid
[17 maja 2010]
No nie, to jest faktycznie kontrargument z tymi Malmsteenem i Vaiem, zwlaszcza ze obu namietnie slucham :) Moje pytanie wynika po prostu z tego, ze z zadziwieniem obserwuje to, jak latwo wielu jest w stanie okreslic, czy utwor jest latwy do zagrania, czy trudny, po tym na ilu instrumentach i w ile czasu zostal zarejestrowany. Ja ze swoim doswiadczeniem z muzyka od strony teoretycznej i praktycznej balbym sie tak jednoznacznie o tym decydowac i dlatego jestem po prostu ciekaw.
Ethan
[17 maja 2010]
Nie wiem czy Held na czymś grał, ale podobno Malmsteen z Vai'em nieźle wymiatają.

Druga płyta Yeasayer>debiut Toro, 6.5 do 5.0.
Gość: kolasa
[16 maja 2010]
"Odd Blood przy debiucie to jak Marta przy Witku"

chciałeś napisać jak Witek przy Marcie?
Gość: Brook
[16 maja 2010]
Odd Blood przy debiucie to jak Marta przy Witku... bardzo uprościłem, ale mam nadzieję, że smak jako taki jest.
Gość: kid
[16 maja 2010]
Held, grales na czyms kiedys? :)
Gość: pszemcio
[15 maja 2010]
W bezsensownym pojedynku Toro y moi Vs. Yeasayer, jestem za Toro. Debiut Yeasayer zajebisty, ale dziś to nie oni rokują. Toro nie do końca kumam, ale obecnie to dla mnie dużo bardziej intrygujące
Gość: held
[15 maja 2010]
też obejrzałem oba widea - sam nie wiem co mam myśleć o tym Toro - znaczy, że co? - w ciągu 3 godzin zagrał swoją piosenkę na sześciu różnych instrumentach bez machnięcia to swiadczy zarówno o jego muzykalności jak i względnej łatwości jej zagrania przecież. zresztą wersja z lp lepsza!

a co do witka. witek man - daj się wyszaleć popistom i dawaj do nas na furs - zresztą dla wszystkich fanów witka mam wiadomość, że już w naszym dekadowym podsumowaniu witek elegancko się udziela :)

użytkowniku greg - nie przeczytałeś całości ale siłę na napisanie bzdur to jakos znalazłeś...
Gość: kidej
[15 maja 2010]
Obejrzalem oba widea i nie wiem na czym mialby polegac ten mityczny "feeling", ktorego nie ma Toro, a ktory ma Yeasayer. Brak pulsujacej sekcji i nieregularnych bebnow? Malo energii? Brak histerii w wokalu? IMO i jedni i drudzy maja talent i iskre boza, tylko graja w troche innych ligach i porownywanie ich jest z lekka bez sensu.
Gość: Ethan
[14 maja 2010]
*mu, chociaż mi również :) Pozdrawiam
Gość: Ethan
[14 maja 2010]
I właśnie o to chodzi, brakuje mu wrodzonego feelingu jakim w nadmiarze obdarzeni są Ci

http://www.youtube.com/watch?v=okxAi06PTAU

Toro widać, że jest ambitny ale brakuje mi iskry bożej.
kuba a
[14 maja 2010]
Przypomnijmy: niemuzykalny Toro Y Moi:

http://www.youtube.com/watch?v=Dppzbjuk33s
Gość: Ethan
[14 maja 2010]
Dla mnie to płyta dobijająca gdzieś do okolic 7mkowych. Ale ludzie, oni są przynajmniej muzykalni i nie muszą uciekać się w balearyczne pierdzenie jak ten przeciętniak z Toro Y Moi.
Gość: greg
[13 maja 2010]
Zakrztusiłem się lekko przy zadaniu "Przeciwnicy tego albumu podnoszą lub będą podnosić zarzut...", natomiast po brawurowym "im bliżej laser zbliża się do brzegu krążka" porzuciłem czytanie.
Gość: nuż w bżuhu
[12 maja 2010]
też uważam, że to obraźliwa recenzja, krytycyzm krytycyzmem, ale może z odrobiną szacunku i poczucia humoru. przez samą płytę nie przebrnęłam w całości, pewnie za dużo beyonce ;)
Gość: Emu
[12 maja 2010]
Też bym nie przesadzał z obraźliwością. Jest kilka mocnych słów, ale one nie są przecież wymierzone w nikogo konkretnego.

A sama płyta jest moim zdaniem znakomita. Na pewno czołówka tego roku.
Gość: feafae
[12 maja 2010]
witek wierzchowski to janusz palikot screenagers
Gość: kuwetka
[12 maja 2010]
obrzydliwy tekst, "autor recenzji" to uncool guy roku i to w taki uncool sposób
Gość: aloha
[12 maja 2010]
a kto to ta osoba?
też uważam, że ta płyta jest nudnawa ogólnie, modna i nudna.
Gość: przeintelektualizowany
[12 maja 2010]
abstrahując od treści muzycznych. używanie zwrotów "dobrze znana nam osoba" etc. tylko mnie utwierdza w przekonaniu że oferta portalu kierowana jest "przyjaciół królika". Apogeum auto cytowania mieliśmy w podsumowaniu "Pierwsze wyjście z mroku" dekady
Gość: kuba a nzlg
[12 maja 2010]
Też się nie zgadzam z tą recenzją, ale bez przesady, że obraźliwa. Wyluzujcie.
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także