Ocena: 6

MGMT

Congratulations

Okładka MGMT - Congratulations

[Sony; 13 kwietnia 2010]

W efekcie publiczność indie dostała wymarzonych gwiazdorów z potencjałem komercyjnego sukcesu i, co więcej, dostała wymarzoną płytę „inteligentnego popu”. (...) Potencjalny następca „Electric Feel” może popaść w manieryzm albo też może redefiniować konwencję. Dopóki MGMT wystarcza melodii, jestem spokojny o ich przyszłość.

W ten sposób myśleliśmy – piórem Pawła Sajewicza – o MGMT pod koniec 2008 roku. Roku dla nich wspaniałego, gdy – nie ma co się szczypać – stali się na moment najpopularniejszym zespołem indie na planecie (zaraz za Radiohead). Wszystko zdarzyło się trochę niezależnie od ich woli. VanWyngarden i Goldwasser sprawiali wrażenie, jakby było im wszystko jedno, a ku szczytom sławy zaprowadził ich rozbieżny do nieskończoności ciąg szczęśliwych zbiegów okoliczności raczej niż jakiś artystyczno-marketingowy masterplan. Bieg wydarzeń zdawał się z każdym kolejnym miesiącem najbardziej bawić ich samych. I co z tego, że 7/10 płyty wypełniały psychodeliczno-glamowe jamy, w najlepszym razie nawiązujące do wczesnego Bowiego, w „najgorszym” do wówczas jeszcze nie do końca oswojonych Animal Collective. I co, że podejście chłopców do grania koncertów było co najmniej lekkomyślne (bo jak inaczej nazwać sytuację, w której zespół konsekwentnie odbębnia swój największy przebój z playbacku i spontanicznie wymienia rolami na scenie), nie przystające do full-profesjonalnego, uber-poważnego podejścia reszty młodych kolegów z branży. To nie grało roli. Grunt, że pół świata przez dobry rok nuciło „Time To Pretend”, „Kids” i „Electric Feel”.

Ci zatem, którzy widzieli w MGMT cynicznie ciagnących kasę cwaniaków, nie mieli racji – nie zamierzam bynajmniej robić z nich biednych, bezbronnych misiów, ale świadom swojej naiwności zaryzykuję tezę, że bezwzględny skok na kasę był w dużo większym stopniu udziałem wytwórni, a zwłaszcza ich epigonów, wykorzystujących znakomitą koniunkturę na taneczne brzmienie spod znaku trzech firmowych fragmentów „Oracular Spectacular”. Wśród nich na prawdziwych SEZONOWYCH BIZNESMENÓW wyrośli niejacy Empire Of The Sun, którzy bez cienia żenady odcedzili sound MGMT z jakichkolwiek ambicji artystycznych, wypuszczając na rynek skrajnie jałowy, ale skończony i bezlitośnie skuteczny produkt.

U progu 2010 roku VanWyngarden i Goldwasser znaleźli się w sytuacji, jakiej pozazdrościłoby im 99% żyjących muzyków na planecie – są wciąż na rozbiegu kariery, a już niczego nie muszą. Z samych tantiem (radia, reklamówki, filmy i seriale) za „Time To Pretend” mogą sobie prawdopodobnie kupić domki na Hawajach i leżeć przed nimi do góry brzuchami aż osiwieją i umrą. Więc nagrywają sobie album niekomercyjny, pozbawiony śladu singla, tanecznych disco-beatów i młodzieżowej „niegrzeczności”, jaka definiowała najpopularniejsze momenty „Oracular”. „Congratulations” bardziej niż drugim albumem MGMT we własnej osobie jest albumem o drugim albumie MGMT – o obecnym statusie zespołu, zamiarach duetu wobec dalszej kariery, ale niestety też trochę o płycie, jaką Andrew i Ben chcieliby nagrać, lecz póki co jeszcze nie byli w stanie. W pewnym sensie duetowi zabrakło tych melodii, o których pisał Sajewicz, ale bardziej zasadna jest uwaga, że z premedytacją wykastrowali płytę z wszystkiego, co odnosiłoby się do ich popowej renomy.

„Congratulations” sięga atmosferą do czasów wolnych od presji, dużo bardziej swobodnych, hipisowskich sesji nagraniowych albumów z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, podczas których powstawały płyty Pink Floyd czy T.Rex. Chaotyczny feeling krążka narzuca się w nieznośny wręcz sposób. Bałagan panuje na trackliście, wewnątrz konkretnych utworów, a nawet w partiach poszczególnych instrumentów. „Congratulations” jest jakby celowo niedopracowane, nieprzemyślane, zostawione tak, jak wyszło za pierwszym czy drugim razem. Ciekawe to zjawisko w czasach, w których muzykom zarzucamy raczej syndrom pod nazwą trying too hard.

Całościowo, „Congratulations” wywołuje jednak zupełnie pozytywne skojarzenia. Owszem, momentów wielkości jest tu niewiele, a jeśli już się trafiają, to zespół ociera się o nie raptem na kilka chwil. Standardem jest raczej przyjemna solidność. Jakże miło słucha się trójcy otwierającej płytę, zwłaszcza kiedy MGMT zagrają nam w słuchawkach i odkryjemy, że przegięte, przekompresowane brzmienie „Oracular Spectacular” odeszło w niepamięć. Przejrzysty miks „Congratulations” pozwala cieszyć się jasnymi, dźwięcznymi tonami gitar i organów, świetnie brzmią też zazwyczaj bębny.

A same piosenki? Drugi album MGMT zatraca się zupełnie w psychodelii – przy czym jest to „revival” dużo bardziej niż „neo”. Nie pogadamy o tej płycie przez pryzmat ex-zespołu producenta Sonic Booma, słynnych Spacemen 3. Z tymi dziewięcioma trackami VanWyngarden i Goldwasser wylądowali natomiast zaskakująco blisko The Coral i ich debiutu z 2002 roku czy XTC-owskiej zabawy w psych-pop na płytach sygnowanych nazwą The Dukes Of Stratosphear. Tak być może brzmiałaby EP-ka „25 O’Clock”, gdyby zamiast Partridge’a i Mouldinga swoją wariację na temat wczesnego Pink Floyd, Love i Electric Prunes nagrała grupa... Wire. Autorzy „Chairs Missing” (to na wysokości tej płyty zaczęto ich przezywać „Punk Floyd” – nie bez przyczyny) są zaskakująco częstym skojarzeniem towarzyszącym odsłuchom „Congratulations” – timbre Colina Newmana i maniera melodyczna angielskiej grupy wydaje się wyraźnie inspirować MGMT na tym etapie kariery. Chwilami niebezzasadne jest też przywołanie Belle & Sebastian – „Song For Dan Treacy” będzie tu najlepszym przykładem.

Jest jasne, że w perspektywie dyskografii takie pozycje z czasem stają się nieistotnymi, przejściowymi albumami, a ci byli już indie-gwiazdorzy mają oczywiście większy potencjał niż wskazywałby na to ten zabawnie i intencjonalnie nonsensowny krążek. A jednak trzeba przyznać, że decydując się lekką ręką na taką płytę w tym momencie MGMT pokazali duże pałki. Jeśli kibicujecie rzeczom wyluzowanym i idącym pod prąd, to naprawdę nie ma powodu, by gniewać się na „Congratulations”.

Kuba Ambrożewski (6 maja 2010)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 6/10
Kasia Wolanin: 5/10
Maciej Lisiecki: 5/10
Średnia z 5 ocen: 5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: krisss
[10 maja 2010]
kotttt, mistrzu ciętej riposty! <klęka>
Gość: lulu
[8 maja 2010]
o, a ja też byłam na ich koncercie i wcale nie było strasznie. a Congratulations mi się podoba,
Gość: 495413
[8 maja 2010]
o nie, bylam na ich koncercie i było strasznie, lepiej niech zostana w studiu, srlsly
Gość: Kottttt
[8 maja 2010]
To nie idź, jednego żałosnego "chcę-być-cynikiem" mniej. :)
Gość: krisss
[6 maja 2010]
Congratulations-srongratulations. Jak przyjadą na openera, to nie idę na ich koncert.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także