Ocena: 7

Erykah Badu

New Amerykah Part Two: Return Of The Ankh

Okładka Erykah Badu - New Amerykah Part Two: Return Of The Ankh

[Universal/Motown; 30 marca 2010]

Erykah Badu jest być może najważniejszym geniuszem współczesnej muzyki. Albo – ostatecznie – lubimy i potrzebujemy o niej myśleć w tych kategoriach. Badu uosabia cechy geniusza czasów przedinternetowych: sprawia wrażenie niedostępnej, natchnionej, unoszącej się kilka metrów nad ziemią. Tym zabawniej dźwięczy jej uwaga rzucona w marcu na konferencji prasowej dla recenzentów w Wielkiej Brytanii: zapytana o dokładną datę premiery „New Amerykah Part Two: Return Of The Ankh”, odpowiedziała zdumiona: „Nie wiem, czy wy nie macie dziś internetu?”. Ta czołobitność nie tylko odbiorców, ale też dziennikarzy i samego środowiska muzycznego wobec postaci Eryki nie zaskakuje. Mimo swojego ogromnego poczucia humoru, dystansu i ogólnego „wyluzowania” potrafi jednym zdaniem sprowadzić rozmówcę do parteru i uświadomić, kto naprawdę pociąga za sznurki. Wszak już na samym początku kariery tytułem debiutanckiego krążka „Baduizm” nadała swojej twórczości rangę czegoś nadprzyrodzonego, filozoficznego czy wręcz quasi-religijnego. Nawet gdy na albumach zdarza jej się brzmieć radośnie, żartobliwie lub zmysłowo, a nawet bezwstydnie erotycznie, zawsze w jej muzyce niesie się echo dbałości i powagi jej wielkich soulowych poprzedników: Marvina Gaye’a, Curtisa Mayfielda, Niny Simone, a w kontekście pierwszej części „New Amerykah”: Sly’a Stone’a czy Gila Scotta-Herona. Każdy dźwięk, każda wokaliza jest u Eryki Badu namaszczona dostojeństwem oraz oddelegowana do roli tak duchowej, jak i politycznej. Z neo-soulowego pokolenia, które zrodziło tak wybitne postaci jak D’Angelo czy Maxwell, to właśnie Badu ucieleśniła w sposób najbardziej rozpalający wyobraźnię wszystkie społeczno-metafizyczne ambicje tej generacji, okupując to tytułem guru z innego poziomu przyswajania rzeczywistości.

Wiele nieprecyzyjnych komentarzy powstało wokół „Return Of The Ankh”. Sporo opinii wygłoszonych i w prasie, i na forach internetowych po pierwszym kontakcie z albumem głosiło powrót Badu do organicznego i przesiąkniętego założeniami kolektywu Soulquarians brzmienia płyty „Baduzim” oraz – ze względu na zapowiedzi samej artystki o emocjonalnym, uczuciowym aspekcie nowego wydawnictwa – pokierowało myśli odbiorców w kierunku „Mama’s Gun”. Jednakowoż „Return Of The Ankh” jest jedną z najbardziej niejednoznacznych płyt Eryki Badu, budującą sieć analogii z każdym etapem jej dotychczasowej działalności, ale mogącą powstać tylko w konkretnym okresie – na wysokości serii „New Amerykah”. O ile symbolicznym patronem „4th World War” stało się przejmujące, gorzkie i polityczno-społeczne dzieło „There’s A Riot Going On” Sly’a Stone’a And The Family, o tyle nad „Return of The Ankh” nieformalnie unosi się aura epickiego, humanistycznego i ciepłego „Songs In The Key Of Life” Steviego Wondera. Badu oczywiście daleka jest od rozmachu tamtego albumu, jej perspektywa jest skrajnie osobista, pozbawiona patosu, który zbija kilkoma mniej zobowiązującymi fragmentami czy wręcz pastiszem, ale zdaje się podzielać naczelną myśl Wondera o wyzwalającej i budującej sile ludzkich uczuć. „4th World War” operowała tematem jednostki na tle historii, jednostki w społeczeństwie; „Return Of The Ankh” to człowiek wobec drugiego człowieka, w codziennych i naturalnych sytuacjach. W otwarciu utworu „Love” Badu mówi, że istnieją tylko dwa rodzaje uczuć: strach i miłość, a wszytko inne jest ich następstwem; dwie odsłony „New Amerykah” są opowieścią właśnie o tych emocjach, ich ekstensjach i konsekwencjach, które w rzeczywistości widzianej przez Erykę stanowią rewers i awers jednej monety, są niemożliwe bez wzajemnego istnienia.

Jeśli szukać w dyskografii Eryki Badu największej ilości punktów stycznych z „Return The Ankh”, wyjątkowo trafnym odniesieniem będzie „Worldwide Underground”. Pośród wielu – owszem – żywych instrumentów obecnych na longplayu na pierwszy plan wysuwa się jednak funkowy groove i rezonowanie muzyki przełomu lat 70. i 80., ukonstytuowane doborem sampli: od jazzującego „Just As I Thought” Davida Sanciousa, przez „Take Some Time” funkowców z Ndugu & The Chocolate Jam, po ikoniczne już dla czarnej muzyki „You Can’t Turn Me Away” Sylvii Straplin. Nad wszystkim szybuje klimat uwydatnionych klawiszy (jak one chodzą w „You Loving Me”!) i kleistego basu charakterystycznych dla czarnej, syntetycznej muzyki okresu sygnowanego przez Prince’a czy Cameo. Nie ma zatem mowy o dominowaniu organiczności, albowiem lwią część albumu stanowi również sampleriada wyciągająca całe fragmenty próbkowanych utworów. Daleka jednak od rażącej czytelności: zwolniony podkład z „Take Me” Fabolous Souls w „Love” z uwypukloną gitarą podbitą zawiesistym basem lub ciekawie wykoncypowany i poprowadzony w „Umm Umm” motyw „śpiewania z radiem” puszczającym wspomniane już „Take Some Time”. Gdy Erykah pozostawia praktycznie nietknięte sample, jak w przypadku „Gone Baby, Don’t Be Long” McCartneyowskich The Wings, bagaż spada na jej niepowtarzalny wokal: kontynuujący w wielu miejscach ascetyczną odsłonę z poprzedniego krążka, ale tknięty subtelną uczuciowością i pasją, biorący nierzadko na barki ciężar prowadzenia melodii.

„Return Of The Ankh”, podobnie jak „Worldwide Underground”, eksploatuje motyw jamowania, niezobowiązującej zabawy dźwiękiem, zapętlania fraz i spontanicznego strumienia świadomości w warstwie lirycznej. Być może ten odrobinę niebezpieczny pomysł na kształt krążka jest jedynym istotnym mankamentem albumu. Erykah Badu na przestrzeni całego longplaya wodzi słuchacza za nos, zestawiając ze sobą – pozornie lub nie – niepasujące elementy albo sześciominutowe transogenne numery przełamane jednominutowym fragmentem studyjnej sesji. Koncept nieustannego dezorientowania odbiorcy zdaje się służyć jednemu – pełnej koncentracji na epickim zamknięciu albumu. Już „Incense”, numer poprzedzający finał, mobilizuje naszą uwagę, ukazując Badu w estetyce dla niej nietypowej i zaskakującej, w otoczeniu harfy i podkładu Madliba oscylującego wokół 88 BPM-ów, charakterystycznych dla instrumentalnego hip-hopu, ale trzyczęściowa suita „Out My Mind, Just In Time” to fragment stanowiący największe wyzwanie. Niemal Billie Holidayowski wstęp przy akompaniamencie wyłącznie fortepianu przeradza się w pochód fantasmagorycznego soul-jazzu. Jak zauważył Paweł Gajda, „finał kapitalny, jeśli ma się choć odrobinę tolerancji dla prog-rocka”. Ta pokrętna idea konturu wydawnictwa oparta na dysonansie uwypuklającym rozmach i wagę closera, choć intrygująca, rozbija się niestety nieco o podświadome przywiązanie do spójności i harmonijności.

Poruszanie się po tak niewdzięcznej i delikatnej materii jak polityka wpleciona w ramy muzyki na „4th World War” niosło za sobą ryzyko przeszarżowania i nieznośnej agitacji. Badu jako jedna z niewielu w gruncie rzeczy postaci potrafiła przekuć ważki manifest w dzieło wartościowe muzycznie, znajdując złoty środek pomiędzy alarmującymi i moralizatorskimi deklaracjami a satysfakcją artystyczną. Mimo to rewelacyjny singiel „Window Seat” przynoszący soulowe ciepło i uwolnienie muzyki z zaangażowanej powagi był pewną ulgą, a z perspektywy widać, jak nieprzypadkowy wstęp do drugiej części serii „New Amerykah” stanowiły kompozycje o charakterze osobistym wieńczące „4th World War”: „Telephone” J Dilli i „Honey” produkowane przez 9th Wondera. Zarówno na „4th World War”, jak i „Return Of The Ankh” znalazło się kilka pokoleń czarnej muzyki – i w przenośni, i literalnie: od cytatu z Notoriousa B.I.G., przez osobowości pokroju Jamesa Poseya, J Dilli, i Madliba, po Shafiqa Husayna. Ale to wszystko przecież wiadomo, Erykah Badu zawsze stawia na najlepszych.

Marta Słomka (18 kwietnia 2010)

Oceny

Mateusz Błaszczyk: 8/10
Paweł Sajewicz: 8/10
Łukasz Błaszczyk: 8/10
Kasia Wolanin: 7/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Marta Słomka: 7/10
Paweł Klimczak: 7/10
Piotr Wojdat: 7/10
Krzysiek Kwiatkowski: 6/10
Maciej Lisiecki: 5/10
Średnia z 15 ocen: 6,86/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
marta s
[19 kwietnia 2010]
Dzięki, Paweł.
płyta zawodowa, bez dwóch zdań. jak na razie moja ulubiona z tegorocznych, choć za dużo ich nie słyszałam; w każdym razie dominują kobiety.
taka uwaga o Eryce jeszcze na marginesie - ucieszyło mnie, że tym razem nie umieściła żadnego numeru z "dziwnym" finałem jak np. "Bump It" na "Worldwide" albo "Me" z "4th World War", bo choć interesujące - zwłaszcza finisz tego pierwszego - w pewnym momencie zaczynają drażnić.
Gość: lewar
[19 kwietnia 2010]
10/10
recenzja, a płyta powiedzmy 8/10, bo wchodzi lepiej niż ostatnia Erykah

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także